Na przekór Wrednej Środzie, deszczowi za oknem, nagłemu ochłodzeniu - śpiewam w myślach. Bo to właśnie w środy, w te wredne, okropne środy, kiedy nagle wszystkie Rzeczy Do Zrobienia Na Wczoraj kumulują się jak burzowe chmury i walą piorunami w moją biedną głowę, kiedy nie mam kiedy odetchnąć, a w perspektywie Ohydny Czwartek... właśnie w środy mam lekcję tańca. Tańca orientalnego, arabskiego, belly dance.
Odkąd Siostra (niech jej będą dzięki) zmusiła mnie niejako do wyprawy na drugi koniec Polski, na obóz tegoż tańca - cieszę się każdą chwilą, którą mogę spędzić przy arabskich rytmach. Jak sroka zachwycam się błyskotkami na stanikach, chustach na biodra, bransoletkach, kolekcjonuję cekiny i koraliki, ślinię się na widok jarmarcznych w kolorze spódnic i woali, marzę o skrzydłach Isis i zielonej łące, na której mogłabym nimi machać i choć przez chwilę poczuć się jak motyl. (vide zdjęcie na prawo)
Nigdy nie byłam osobą wytrwałą. Mozolne uczenie się czegoś, okupione zakwasami i zniechęceniem, obserwacja własnej nieudolności i braku postępów tylko mnie zniechęcały. Tak było z piłką ręczną, jazdą konną, z siłownią, aerobikiem... Z tym tańcem jest inaczej - wszystko szybko staje się łatwe i znajome, a droga do doskonałości ekscytująca i pełna przemiłych niespodzianek. To po prostu forma ruchu, która najbardziej mi odpowiada. Pozwala na trochę stać się osobą zrelaksowaną, harmonijną i pogodną, poczuć się delikatnie i kobieco, zatracić się w rytmie muzyki.
Każdemu życzę, żeby znalazł coś, co będzie dla niego tym, czym dla mnie jest ten taniec. A może już znaleźliście? Chętnie posłucham.
16 kwietnia 2008