4 listopada 2008

Isn't ironing..?


Pchła to ma dobrze - strategicznie kategorycznie odmówiła współudziału w tym odrażającym procederze, więc Luby prasuje sobie sam. Próbowałam pójść w ich ślady. Żelazko mi świadkiem, że próbowałam! Nie dałam rady. On przy desce do prasowania staje się Monkiem wcielonym. Potrafi przez dziesięć minut rozprostowywać koszulkę raz za razem, żeby upewnić się, że na pewno nie zrobi się żadna fałdka. W tym czasie żelazko pożera kolejne kilowatosekundy, które przekształcają się pod koniec miesiąca w kilowatozłotówki. W trosce o nasze portfele prasuję więc sama, zeźlona zgrzytając zębami i warcząc na wszystkich wokół (czyli na Niego, bo nikogo innego zwykle pod ręką nie ma).

Prasowanie umilam sobie oglądaniem filmów i seriali. Dotychczas były to seriale o zdesperowanych kurach domowych i o Ally McBeal, jednak doszłam do odcinków z napisami zamiast lektora i zdążyłam się kilka razy poparzyć, niecierpliwie zerkając na ekran. Moja podzielna uwaga przy prasowaniu znika i chowa się gdzieś, gdzie nie dosięga jej moja irytacja.

Oglądam więc proste filmy. Po polsku albo z lektorem. Nie musicale - uwielbiam musicale, ale muszę chłonąć je wizualnie, więc przy żelazku odpada. Nie horrory - to grozi poparzeniem i jeszcze większą irytacją, a powinno koić i zapewniać rozrywkę. Nie głupawe komedie amerykańskie, w których głównym dowcipem jest wyłażenie z czterech liter sztucznego nosorożca. Ostatnio odwalałam prasowanie przy "Nie kłam, kochanie", "Smakach miłości", "27 sukienkach" i przy "Stowarzyszeniu Wędrujących Dżinsów". Po drodze było też drugie oglądanie "The Holiday" i "Love, Actually", to są klimaty, które lubię. A piszę o tym dlatego, że kończą mi się pomysły (zostało mi filmów na trzy sesje z żelazkiem). Może wy coś podpowiecie?