Wczoraj wieczorem stało się coś strasznego.
Mieliśmy awarię prądu. (To jeszcze nie jest to straszne.) Na dużym kawałku osiedla. Awaria. (To też jeszcze nie to.)
Widząc, że nie zanosi się na poprawę, porozkładałam po całym domu świeczki. Zrobiło się jaśniej, na tyle jasno, że mogłam wyjąć z piekarnika obiad dla Niego i Mu podać. I na tym kończyła się moja aktywność.
Komputer odpadał z wiadomych względów.
TV także, nie dlatego, że nie mamy.
Przy świeczkach nie da się czytać.
Ani robić kolczyków.
Ani sprzątać.
Ani prasować.
Nie można słuchać muzyki - całą mam na komputerze.
Bez muzyki też trudno tańczyć.
Aktywność telefoniczna nie wchodziła w grę - akurat telefon mi się wyładował.
Zdałam sobie sprawę, że bez prądu mogę w domu jedynie siedzieć i patrzeć przez okno, jak pada śnieg.
To jest to straszne.
Zawsze myślałam o sobie jako o osobie, która ma dużo zainteresowań i rzadko się nudzi. A tu taka przykra niespodzianka.
Ech.