Mieliśmy szalony piekarnik gazowy, który na oko ma tyle lat, co On (bo aż taki stary jak ja chyba nie jest) i który grzał jak wściekły, kiedy się go włączyło. Podejrzewałam, że rozgrzewa się swobodnie do temperatury, która umożliwiłaby mi otwarcie na przykład huty szkła. Gdybym chciała, oczywiście, zostać TYLKO hutnikiem zamiast JEDNOCZEŚNIE baristą, sommelierem, dekoratorem i tłumaczem.
Wczoraj piekłam ciasto rumowe z rodzynkami według przepisu z książki od Pchełki - marząc o tym zachwycającym smaku, który miałam w ustach w ostatnią środę u niej. Niestety, piekarnik zachował się jak zwykle i spód, czyli wierzch ciasta, spiekł się bardzo mocno, całość wyschła na wiór, a później nie mogłam tego wyjąć z formy.
Dałam Mu jednak do spróbowania.
- Dobre - wydał werdykt On. - Taki jakby keks, ale bez orzechów.
- Tylko zepsułam je. Zepsułam ciasto proszkowe, którego zepsuć nie sposób...
- Jak to: zepsułaś?
- No, wygląda jak debil.
- Ciasto wygląda jak debil?
- W zasadzie to wygląda, jakby było chore na trąd. Kawałki z wierzchu z niego odpadają.