Smak waty cukrowej od dzieciństwa kojarzy mi się z jakąś wyjątkowością - festynem, wyprawą do cyrku czy wesołego miasteczka. Wtedy pozwalano na takie małe grzeszki jak pochłonięcie kilku łyżek cukru w postaci puszystego kłębuszka na patyku.
Teraz można kupić sobie taką maszynę do użytku domowego i raczyć się watą cukrową na co dzień. Ja nie chcę. Straciłaby wtedy całą wyjątkowość.
Pani z "wacianą" maszynką stojąca na krakowskim Rynku to jedna z oznak nadejścia wiosny. Za dwa złote kupuję u niej bezcenną chwilę beztroski i zapomnienia. Jestem tylko ja i biały kłąb słodkiej waty. Przez kwadrans moim głównym zmartwieniem staje się to, gdzie powinnam umyć lepkie palce. Takie chwile są rzadkie, bo muszą być rzadkie - inaczej przestałyby być przyjemnością.
9 kwietnia 2009