7 maja 2009

Ruczajowe perypetie rowerowe


Rzecz pierwsza - to kwestia jazdy po chodniku.
Kiedy jestem pieszym, bardzo mnie to denerwuje. Perspektywa zmienia mi się, kiedy sama wsiadam na rower i pruję przez Ruczaj. Wąskie osiedlowe uliczki są zwykle bezpieczne (poza barankami, którzy zapominają o kierunkowskazach) (poza owieczkami, które zapominają się rozejrzeć przed wejściem na jezdnię). Nerwy zaczynają się przy bardziej ruchliwych drogach.

Na porządku dziennym jest nadmierna prędkość i całkowite lekceważenie rowerzysty i mijanie go o milimetry. Wjazd na chodnik wydaje się koniecznością, choć wtedy ryzykujemy mandat. Lepiej zaryzykować mandat czy zdrowie i życie?

Rzecz druga - PIESI. On zawsze złości się na mnie, bo kiedy idę, bywa, że nagle się zatrzymuję albo gwałtownie skręcam, albo nieoczekiwanie zawracam. Ale nie to mnie denerwuje w ludziach - wszak na jezdni i ścieżce rowerowej w ogóle ich nie powinno być, a na chodniku oni są u siebie i ja powinnam się dostosować. Czy nie tak? Tak!

Ale jest taka uliczka: Ruczaj. Długa dość, ale wąziutka. Bez chodnika. I dziś wydzwoniłam na niej trzech pieszych, lezących w najlepsze po PRAWEJ stronie jezdni. W tym kompletnie nieodpowiedzialną matkę z dzieckiem. Pewnie też jej się wydawało, że jest rowerem.

I mam nowy tekst do puli mini-przemówień wygłaszanych po wydzwonieniu, a koniecznie przed zbluzganiem przez pieszego: CHODZI SIĘ LEWĄ STRONĄ, jeździ prawą!

Jak usłyszycie o rowerzystce, która na Ruczaju rozjeżdża matki z dziećmi, to będzie znaczyło, że straciłam cierpliwość.