23 maja 2011

Piknik 100%


W ostatnią niedzielę autorzy blogu pt. Sto procent masła w maśle, czyli manra i maciekem, zorganizowali w Krakowie otwarty piknik. Inicjatywę przyjęłam z entuzjazmem - z wielu powodów, wśród których było moje ciche poparcie dla idei klubów kolacyjnych, długotrwały brak dobrego jedzenia, którego sama nie przygotowałam, a także po prostu głód nowych wrażeń. Także kulinarnych.

Udaliśmy się zatem na spacer, bo w odległości spacerowej położona była polanka, na której miał odbyć się piknik. Oczywiście zabraliśmy ze sobą koc, niezbędne wyposażenie piknikowicza. I aparat. (I wałówkę dla Niego, bo jako alergik nie chciał sprawiać kłopotu zmuszając do modyfikacji menu.)

I zaczęło się... Od absolutnie cudownego gazpacho, którym większość zebranych podlewała grzanki katalońskie. Później zabraliśmy się za pieczone warzywa (były ziemniaczki pokrojone w ósemki, piórka papryki i cukinia w plastrach - skusiłam się nawet na nią! i chapeau bas, krążki były chrupiące i aromatyczne) w towarzystwie bundzu i egipskiego dipu z młodych buraków. Ten ostatni zrobił furorę, bo nie przypominał niczym ani nudnych przedszkolnych buraczków, ani wyciskającej łzy z oczu tradycyjnej ćwikły z chrzanem.

pieczone warzywa

Tu będzie laurka dla wykonawców menu - bo ja jestem wybredną osobą. Naprawdę rzadko mi się zdarza, żebym jedząc coś, nie rozmyślała nad ulepszeniem, podrasowaniem czy w ogóle wariacjami na temat. Mam wrodzony pimp my meal i trudno mi coś na to poradzić, że smakują mi głównie wytwory własnych rąk. Na pikniku jednak nie poprawiłabym niczego. Wszystko smakowało idealnie.

Na danie główne rzuciliśmy się wszyscy, bo było warto: quiche ze szparagami i marokańskie klopsiki z kuskusem. (Udało mi się wyciągnąć z Maćka patent na klopsiki i na pewno go zastosuję przy najbliższej okazji.) Apetyt zaostrzyła nam gra w amatorskie pétanque na trawie - oczywiście od razu po powrocie do domu zaczęłam szukać bulodromów w Małopolsce i nawet znalazłam wiadomości o jednym w Parku Jordana!

Zwieńczeniem dla nas okazała się panna cotta z rabarbarem, podana, jak widać, w malutkich kieliszkach. Była absolutnie doskonała, bo nie przesadzono z żelatyną, co często się zdarza.

panna cotta z rabarbarem

Jest coś wspaniałego w jedzeniu na świeżym powietrzu, w niespiesznym delektowaniu się popołudniem i kolejnymi daniami, w luźnych pogawędkach na luźne tematy. Krótko mówiąc: dziękujemy i chcemy więcej!