18 listopada 2011

Kompleks prowincji, czyli jak się nie dać dużemu miastu


Znalazłam wczoraj na portalu Onet artykuł z czasopisma „Cosmopolitan” - już samo to powinno mi powiedzieć, jaki będzie poziom tego tekstu. Ale przeczytałam. Bo też pochodzę z niedużego miasta, bo też przeprowadzka do Krakowa była dla mnie skokiem na głęboką wodę, bo też musiałam się nauczyć pływać. Ale „Kompleks prowincji” czytałam ze zdumieniem i z rosnącym poczuciem bycia nabijaną w butelkę. 

Opowieści niesamowite i niewiarygodne

„Nie wiedziały, co to jest kajzerka ani jak kupić bilet do metra.”
Z tego wynika, że kajzerka to wielkomiejski rarytas, a nie odmrażana bułka sprzedawana w supermarkecie za 0,19 zł (mają takie sklepy nawet w niedużych miastach), a kupowanie biletu do metra jest sztuką wymagającą lat praktyki, doktoratu i meldunku w stolicy.

„W Paryżu nie wiedziałam, jak działa metro, bo w moim mieście nie ma metra. Nie ma nawet tramwajów.”
W moim rodzinnym mieście też nie ma metra ani tramwajów. Jadąc do Londynu przeczytałam w przewodniku, gdzie kupuje się bilety do metra (kasowanie można łatwo opanować obserwując innych kasujących) – jestem przekonana, że Warszawa też ma swoje przewodniki, a pewnie i informację. I wreszcie: nie trzeba chyba wiedzieć, jak działa metro, żeby nim jeździć… Tak jak nie trzeba znać budowy silnika spalinowego, żeby wsiąść w autobus.

„Kiedy zostawiasz za sobą to, co znane, i wysiadasz z pociągu w centrum wielkiego miasta, twoja pewność siebie i poczucie własnej wartości mogą chwilowo zmaleć.”
To na pewno - i normalne jest, że ktoś pochodzący z niedużej miejscowości w wielokrotnie większym mieście początkowo czuje się obserwowany, ma wrażenie, że wszyscy wokół się na niego gapią i na pewno komentują jego wygląd i zachowanie. Ale wystarczy pogadać z innymi - bo na każdych studiach są „tutejsi” i przyjezdni, wystarczy podnieść wzrok i poszukać kogoś, kto tak jak my stoi z boku - by dowiedzieć się, że to uczucie jest normalne. I mija z czasem.

„Zaraz po przyjeździe zgubiła wszystkie pieniądze. A może ktoś je ukradł? Ola nie jest pewna. Była tak oszołomiona wielkim miastem...”
Jak już zmyślać, to porządnie! Może zgubiła, może ktoś ukradł, a tak naprawdę... zapomniała PIN-u do karty. W Słupsku, skąd pochodzi ta niezwykle rozgarnięta osoba (zapomnienie PIN-u się zdarza, ale można bez trudu sobie z tym poradzić), są identyczne banki jak w Warszawie, a czas poświęcony na odblokowanie karty nie jest wprost proporcjonalny do liczby mieszkańców.

„Strach obudził dawne kompleksy i wyciszone lęki. Że coś jest z nią nie tak. Że jest do niczego. Głupia. Nudna. Nieciekawa.”
Bo kompleksy mogą mieć jedynie mieszkańcy małych miejscowości, prawda? Warszawiacy przez okres dojrzewania prześlizgują się niepostrzeżenie, lansując się po Nowym Świecie bez nieproporcjonalnych nosów, nieśmiałości, trądziku i nagle rosnących piersi czy puszku pokrywającego brodę. W stolicy dzieci są jak z foremki, wszystkie identycznie fajne i bez skazy, ekstrawertyczne i przebojowe, a pozostałe miasta mają tylko foremki na zakompleksione szare myszy.

„– Warszawiacy dobrze znają swoje miasto. A ja... Ktoś mnie pyta: byłaś w Zachęcie? Odpowiadam, że nie, a tak naprawdę nie bardzo kojarzę, co to jest ta Zachęta. I teraz nie wiem, mam zapytać? Wyjdę na głupka. Powstanie warszawskie znam głównie z nazwy: jak ty możesz nie znać TAKIEJ historii?! Pomnik na Placu Zamkowym: No nie żartuj, że nie wiesz, kto tam stoi! Co chwila dostawałam po głowie.”
A trzeba było uważać na lekcjach... O Powstaniu Warszawskim uczą w szkole, o pomniku na Placu Zamkowym też - i to w podstawówce. A nawet jeśli nie, to biblioteki są ogólnodostępne, nawet w małej miejscowości mają na pewno jakąś książkę o Warszawie.

 „Łazimy z koleżanką po sklepach i ona mówi: patrz, jaka fajna marynarka. I nawet niedroga. 250 zł. W sam raz dla ciebie. Nie podoba ci się? Dla mnie fajna marynarka to taka, która kosztuje 50 zł – jak się poszuka, to się znajdzie – na droższą mnie nie stać. Ale głupio mi się do tego przyznać, więc mówię, że nie w moim stylu. Dlaczego nie mówię prawdy? Nie wiem. Może dlatego, że gdybym powiedziała, ona nie chodziłaby ze mną na zakupy?”
To by nie chodziła… Żadna strata, jeśli wyprawa obejmuje sklep, w którym autorka tych słów i tak nic nie kupi.

„- Limanowa, a gdzie to jest? – pytają Agatę znajomi. - Koło Nowego Sącza – odpowiada. - A gdzie jest Nowy Sącz? - Koło Krakowa.”
Ten fragment robi z warszawian idiotów, którzy wagarowali na lekcjach geografii, nigdy w życiu nie widzieli mapy i całe życie spędzili wśród stołecznych wieżowców, wakacje spędzają za granicą i lepiej wiedzą, gdzie jest Kair niż Koszalin. OK, wiem, zdawałam maturę z geografii i jestem skarbnicą wiedzy nikomu niepotrzebnej, ale chyba wiedza o tym, gdzie z grubsza leży Limanowa nie wymaga profesury? Nigdy nie zapomnę zdziwienia koleżanki pochodzącej z Lasek czy innej z Garwolina, które usłyszały ode mnie nie „A gdzie to?”, tylko „A, to wiem”. (O Laskach czytałam w jednym z felietonów Musierowicz, a w Garwolinie ma siedzibę producent mojej torebki. PRZEPRASZAM, że to wiem.)

„A w Warszawie? Tutaj nowi znajomi zazdroszczą jej: tego, że wychowała się w domu z ogrodem, biegała boso po sadzie, miała za oknem góry. Oni dzieciństwo spędzili na betonowych podwórkach, wśród kurzu i spalin.”
Czyli cała ta złota młodzież z prestiżowego warszawskiego liceum mieszkała w blokach? Chyba mają jakieś dzielnice willowe w stolicy, jakieś kamienice i inne domki jednorodzinne…
Ja się wychowałam na Górnym Śląsku i często przełamywanie stereotypów było zalążkiem rozmowy (bo wiadomo, blok z wielkiej płyty wybudowanym u stóp hałdy, czarne prześcieradła, bo sadza na nich osiadła, i 100% mieszkańców to górnicy). Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale mieszkam parę kilometrów od rezerwatu buków, czereśnie dla siebie i mlecze dla świnki morskiej rwałam w przydomowym ogrodzie, nie znam osobiście żadnego górnika, a w najbliższej kopalni wydobywano srebro i została zamknięta prawie 100 lat temu.

„Przed świtem wychodzi z akademika i idzie tam, gdzie widać kawałek nieba.”

Tu mi już ręce opadły. Nawet na osiedlach krakowskiej Nowej Huty widać niebo.

„Nie od razu musisz znać na pamięć nazwy wszystkich ulic. Daj sobie czas.”

Znam na pamięć nazwy ulic wokół Rynku - kosztowało mnie to chyba dobre kilka godzin nauki na pamięć. Dzieciom w Krakowie nie wszczepia się w mózg przy urodzeniu płytki z topografią miasta. Każdy się tego musi nauczyć. Lepiej znam ulice Krakowa niż moją rodzinną miejscowość, bo od I roku starałam się chodzić i jeździć: odwiedzać znajomych, zaliczać koncerty i wystawy nawet w odległych punktach miasta, zwiedziłam też sporo przy okazji szukania mieszkania.

Jak nie mieć kompleksu prowincji?

Nastawić się pozytywnie do siebie i do swojej sytuacji. Wieś, mała miejscowość i duże miasto - wszystkie mają swoje zalety. Mieszkając w tym ostatnim, trzeba po prostu przywyknąć i zacząć korzystać - ze sklepów całodobowych, sprawnej komunikacji miejskiej i ożywionego życia kulturalnego. Oczywiście wady też są, ale i tutaj trzeba szukać plusów - stojąc w korku można poczytać książkę, w bloku „mrówkowcu” zawsze jest ktoś, kto pożyczy cukier, a anonimowość w tłumie pozwala być sobą i nie przejmować się, co powie pani Kazia z przeciwka. Jak się czegoś nie wie, trzeba pytać i sprawdzać - w każdym akademiku mieszkają setki przyjezdnych osób, a wujek Google pomaga nie oceniając.

Trzeba się otworzyć na nowe - na tym polega lekcja dorosłości, którą każdy prędzej czy później musi odrobić.