Znalazłam wczoraj na portalu Onet artykuł z czasopisma „Cosmopolitan”
- już samo to powinno mi powiedzieć, jaki będzie poziom tego tekstu. Ale
przeczytałam. Bo też pochodzę z niedużego miasta, bo też przeprowadzka do
Krakowa była dla mnie skokiem na głęboką wodę, bo też musiałam się nauczyć
pływać. Ale „Kompleks prowincji” czytałam ze zdumieniem i z rosnącym poczuciem
bycia nabijaną w butelkę.
Opowieści niesamowite i niewiarygodne
„Nie wiedziały, co to jest kajzerka ani jak kupić
bilet do metra.”
Z tego wynika, że kajzerka to wielkomiejski rarytas,
a nie odmrażana bułka sprzedawana w supermarkecie za 0,19 zł (mają takie sklepy nawet w niedużych miastach), a kupowanie
biletu do metra jest sztuką wymagającą lat praktyki, doktoratu i meldunku w
stolicy.
„W Paryżu nie wiedziałam, jak działa metro, bo
w moim mieście nie ma metra. Nie ma nawet tramwajów.”
W moim rodzinnym mieście też nie ma metra ani
tramwajów. Jadąc do Londynu przeczytałam w przewodniku, gdzie kupuje się bilety
do metra (kasowanie można łatwo opanować obserwując innych kasujących) – jestem
przekonana, że Warszawa też ma swoje przewodniki, a pewnie i informację. I
wreszcie: nie trzeba chyba wiedzieć, jak działa metro, żeby nim jeździć… Tak jak nie trzeba znać budowy silnika spalinowego, żeby wsiąść w autobus.
„Kiedy zostawiasz za
sobą to, co znane, i wysiadasz z pociągu w centrum wielkiego miasta, twoja pewność
siebie i poczucie własnej wartości mogą chwilowo zmaleć.”
To na pewno - i normalne jest, że ktoś
pochodzący z niedużej miejscowości w wielokrotnie większym mieście początkowo
czuje się obserwowany, ma wrażenie, że wszyscy wokół się na niego gapią i na
pewno komentują jego wygląd i zachowanie. Ale wystarczy pogadać z innymi - bo
na każdych studiach są „tutejsi” i przyjezdni, wystarczy podnieść wzrok i
poszukać kogoś, kto tak jak my stoi z boku - by dowiedzieć się, że to uczucie
jest normalne. I mija z czasem.
„Zaraz po przyjeździe
zgubiła wszystkie pieniądze. A może ktoś je ukradł? Ola nie jest pewna. Była
tak oszołomiona wielkim miastem...”
Jak już zmyślać, to
porządnie! Może zgubiła, może ktoś ukradł, a tak naprawdę... zapomniała PIN-u do
karty. W Słupsku, skąd pochodzi ta niezwykle rozgarnięta osoba (zapomnienie
PIN-u się zdarza, ale można bez trudu sobie z tym poradzić), są identyczne banki
jak w Warszawie, a czas poświęcony na odblokowanie karty nie jest wprost
proporcjonalny do liczby mieszkańców.
„Strach obudził dawne
kompleksy i wyciszone lęki. Że coś jest z nią nie tak. Że jest do niczego.
Głupia. Nudna. Nieciekawa.”
Bo kompleksy mogą mieć jedynie mieszkańcy
małych miejscowości, prawda? Warszawiacy przez okres dojrzewania prześlizgują się
niepostrzeżenie, lansując się po Nowym Świecie bez nieproporcjonalnych nosów,
nieśmiałości, trądziku i nagle rosnących piersi czy puszku pokrywającego brodę.
W stolicy dzieci są jak z foremki, wszystkie identycznie fajne i bez skazy, ekstrawertyczne i przebojowe, a pozostałe miasta mają tylko foremki na
zakompleksione szare myszy.
„– Warszawiacy dobrze znają swoje miasto. A
ja... Ktoś mnie pyta: byłaś w Zachęcie? Odpowiadam, że nie, a tak naprawdę nie
bardzo kojarzę, co to jest ta Zachęta. I teraz nie wiem, mam zapytać? Wyjdę na
głupka. Powstanie warszawskie znam głównie z nazwy: jak ty możesz nie znać
TAKIEJ historii?! Pomnik na Placu Zamkowym: No nie żartuj, że nie wiesz, kto
tam stoi! Co chwila dostawałam po głowie.”
A trzeba było uważać na lekcjach... O Powstaniu
Warszawskim uczą w szkole, o pomniku na Placu Zamkowym też - i to w
podstawówce. A nawet jeśli nie, to biblioteki są ogólnodostępne, nawet w małej
miejscowości mają na pewno jakąś książkę o Warszawie.
„Łazimy
z koleżanką po sklepach i ona mówi: patrz, jaka fajna marynarka. I nawet
niedroga. 250 zł. W sam raz dla ciebie. Nie podoba ci się? Dla mnie fajna
marynarka to taka, która kosztuje 50 zł – jak się poszuka, to się znajdzie – na
droższą mnie nie stać. Ale głupio mi się do tego przyznać, więc mówię, że nie w
moim stylu. Dlaczego nie mówię prawdy? Nie wiem. Może dlatego, że gdybym powiedziała,
ona nie chodziłaby ze mną na zakupy?”
To by nie chodziła… Żadna strata, jeśli wyprawa
obejmuje sklep, w którym autorka tych słów i tak nic nie kupi.
„- Limanowa, a gdzie to jest? – pytają Agatę
znajomi. - Koło Nowego Sącza – odpowiada. - A gdzie jest Nowy Sącz? - Koło
Krakowa.”
Ten fragment robi z warszawian idiotów, którzy
wagarowali na lekcjach geografii, nigdy w życiu nie widzieli mapy i całe życie
spędzili wśród stołecznych wieżowców, wakacje spędzają za granicą i lepiej wiedzą, gdzie jest Kair niż Koszalin. OK, wiem, zdawałam maturę z geografii i
jestem skarbnicą wiedzy nikomu niepotrzebnej, ale chyba wiedza o tym, gdzie z
grubsza leży Limanowa nie wymaga profesury? Nigdy nie zapomnę zdziwienia koleżanki
pochodzącej z Lasek czy innej z Garwolina, które usłyszały ode mnie nie „A
gdzie to?”, tylko „A, to wiem”. (O Laskach czytałam w jednym z felietonów
Musierowicz, a w Garwolinie ma siedzibę producent mojej torebki. PRZEPRASZAM,
że to wiem.)
„A w Warszawie? Tutaj nowi znajomi zazdroszczą
jej: tego, że wychowała się w domu z ogrodem, biegała boso po sadzie, miała za
oknem góry. Oni dzieciństwo spędzili na betonowych podwórkach, wśród kurzu i
spalin.”
Czyli cała ta złota
młodzież z prestiżowego warszawskiego liceum mieszkała w blokach? Chyba mają
jakieś dzielnice willowe w stolicy, jakieś kamienice i inne domki
jednorodzinne…
Ja się wychowałam na
Górnym Śląsku i często przełamywanie stereotypów było zalążkiem rozmowy (bo
wiadomo, blok z wielkiej płyty wybudowanym u stóp hałdy, czarne prześcieradła,
bo sadza na nich osiadła, i 100% mieszkańców to górnicy). Wiem, że trudno w to uwierzyć,
ale mieszkam parę kilometrów od rezerwatu buków, czereśnie dla siebie i mlecze
dla świnki morskiej rwałam w przydomowym ogrodzie, nie znam osobiście żadnego
górnika, a w najbliższej kopalni wydobywano srebro i została zamknięta prawie
100 lat temu.
„Przed świtem wychodzi z akademika i idzie tam,
gdzie widać kawałek nieba.”
Tu mi już ręce opadły. Nawet na osiedlach krakowskiej Nowej Huty widać niebo.
„Nie od razu musisz znać na pamięć nazwy wszystkich ulic. Daj sobie czas.”
Tu mi już ręce opadły. Nawet na osiedlach krakowskiej Nowej Huty widać niebo.
„Nie od razu musisz znać na pamięć nazwy wszystkich ulic. Daj sobie czas.”
Znam na pamięć nazwy ulic wokół Rynku - kosztowało mnie to chyba dobre kilka godzin nauki na pamięć. Dzieciom w Krakowie nie wszczepia się w mózg przy urodzeniu płytki z topografią miasta. Każdy się tego musi nauczyć. Lepiej znam ulice Krakowa niż moją rodzinną miejscowość, bo od I roku starałam się chodzić i jeździć: odwiedzać znajomych, zaliczać koncerty i wystawy nawet w odległych punktach miasta, zwiedziłam też sporo przy okazji szukania mieszkania.
Jak nie mieć kompleksu prowincji?
Nastawić się pozytywnie do siebie i do swojej
sytuacji. Wieś, mała miejscowość i duże miasto - wszystkie mają swoje zalety.
Mieszkając w tym ostatnim, trzeba po prostu przywyknąć i zacząć korzystać - ze
sklepów całodobowych, sprawnej komunikacji miejskiej i ożywionego życia
kulturalnego. Oczywiście wady też są, ale i tutaj trzeba szukać plusów - stojąc
w korku można poczytać książkę, w bloku „mrówkowcu” zawsze jest ktoś, kto
pożyczy cukier, a anonimowość w tłumie pozwala być sobą i nie przejmować się,
co powie pani Kazia z przeciwka. Jak się czegoś nie wie, trzeba pytać i
sprawdzać - w każdym akademiku mieszkają setki przyjezdnych osób, a wujek
Google pomaga nie oceniając.
Trzeba się
otworzyć na nowe - na tym polega lekcja dorosłości, którą każdy prędzej
czy później musi odrobić.