23 września 2012

Czas na dietę


http://angryjedi.files.wordpress.com/2012/04/20120421-013424.jpg
angryjedi.files.wordpress.com/2012/04/20120421-013424.jpg

Nie należę do osób, które entuzjastycznie rzucają się na nowości i cieszą się z każdej zmiany. W rodzinie krążą liczne anegdoty o moich reakcjach na gwałtowne zwroty akcji - na przykład kiedy miałam 3 lata, Dziadek podarował mi nowe meble do pokoju, a ja w żarliwym proteście usiadłam w jednej z półek i płakałam z żalu nad moimi starymi mebelkami.


Teraz tak samo płakałabym nad tymi, które przez minione ćwierć wieku z nowych stały się stare. Krótko mówiąc, każdy pomysł na zmianę, jaki wpadnie mi do głowy lub zostanie przez kogoś zapowiedziany, musi w niej zawsze dojrzeć do stanu akceptacji.

Tak było z dietą informacyjną. Cóż to takiego jest? Otóż, jak udowodniono, nasz mózg każdego dnia pochłania i przetwarza setki tysięcy informacji, drobnych i bardziej poważnych. W przeciwieństwie do komputera, nie mamy możliwości panowania nad tym, co tkwi w naszej pamięci (i objawia się czasem w najdziwniejszych momentach). Nie da się sformatować mózgu ani wyczyścić na życzenie pamięci krótkotrwałej. 

Skoro więc nie sposób usunąć już zapamiętanych danych - to co możemy zrobić, żeby nie zamienić naszego mózgu w wysypisko śmieci? Odpowiedź brzmi: kontrolować, co do niego trafia. I tym właśnie jest dieta informacyjna - świadomym ograniczaniem sobie dostępu do informacji, które nic nie wnoszą do naszego życia.

Przeczytałam o tym dobre pół roku temu i pomyślałam "niezły pomysł". Potrzebowałam kilku miesięcy, żeby go całkiem wdrożyć, metodą małych kroków. Nie jestem w stanie całkiem odciąć się od internetu - i nie chcę! - to narzędzie mojej pracy i jednocześnie rozrywki. Zrobiłam to, co mogę.

1. Facebook - od tego zaczęłam. Znawcy twierdzą, że idealnie byłoby nie mieć tam konta lub usunąć istniejące. Jak pisałam, to jest moje narzędzie pracy, poprzestałam więc na - trwającym parę tygodni! - dostosowania go do moich potrzeb. Spośród ponad 300 znajomych wyłoniłam grupę kilkunastu, z którymi utrzymuję regularne kontakty i których życie oraz poglądy naprawdę mnie interesują. Przetrzebiłam strony, które "lubię" i utrzymuję ich liczbę na poziomie ok. 150 (to i tak sporo! zamierzam niebawem zejść do 100 - wyrzucić te, które "polubiłam" z czystej kurtuazji, a które tak naprawdę mnie nie interesują). Zostawiłam tylko te, które publikują informacje naprawdę mi potrzebne w codziennym życiu lub też w pracy.

2. Blogi - listę ograniczyłam sobie do 10. Mają mi dostarczać albo informacji, albo rozrywki. Jak któryś mnie zaczyna wkurzać - wyrzucam bezlitośnie. Życie jest zbyt krótkie, żeby się denerwować na obcych.

3. Wiadomości aktualne - stabloidyzowane portale "o wszystkim" odrzuciłam już dawno - jako ostatnia poleciała Gazeta.pl (długo znosiłam ich literówki i błędy językowe, ich kuriozalny i żenująco niski poziom dziennikarstwa, ale czarę goryczy przelało opublikowanie jako najważniejszej i wyróżnionej informacji o blogu na temat kupienia jedzenia na cały miesiąc za 50 zł - naprawdę nic bardziej istotnego się nie zdarzyło?). Obecnie raz dziennie przeglądam stronę BBC i również raz dziennie wiadomości lokalne z Krakowa, zaglądam też na stronę tygodnika Polityka. Zwykle ograniczam się do nagłówków. To mi pozwala nie przegapić najistotniejszych wydarzeń, a uniknąć czytania tego, co ma na celu wyłącznie nabijanie wyświetleń.

4.  Hobby - jestem perfekcjonistką, więc długo czytałam absolutnie WSZYSTKO, co mi się nawinęło pod ręce o tańcu, fotografii, urządzaniu i dekoracji wnętrz, języku, rowerowaniu, gotowaniu... i wszystkim innym, co mnie interesuje, a o czym nie piszę tutaj na blogu. W pewnym momencie zrozumiałam jednak, że primo, praktykowanie czegoś przez godzinę daje dużo lepsze efekty niż nawet pięć godzin czytania o tym czymś, i secundo, że doba nie jest z gumy.

Dlatego skończyłam udzielanie się na forach tematycznych, zbieranie ton instrukcji z serii "do it yourself", oglądanie poradnikowych filmów, tworzenie obszernych katalogów typu "a kiedyś się tego nauczę i będzie jak znalazł" (samo przeglądanie tych plików zajmowało mi mnóstwo czasu). Po prostu nie szukam na siłę nowych zainteresowań.

Oczywiście, fajnie byłoby nauczyć się robić na drutach czy szyć, czy mówić po mandaryńsku, czy używać eyelinera jak Kleopatra, czy tańczyć tango, czy grać na perkusji - część z tych rzeczy nawet mam w planach - ale wciąż muszę pamiętać o tym, że jeśli chcę poświęcić się czemuś nowemu, jakieś wcześniejsze zainteresowanie będzie musiało zejść na drugi plan. Nie oszukujmy się, nie jestem tak utalentowana jak Leonardo da Vinci, żeby łapać wszystkie sroki za ogon - a on nie nauczył się niczego z lektury poradników w internecie.

5. Rozrywka - nie czytam portali plotkarskich, nie przeglądam polskich stronek ze śmiesznymi obrazkami, nie oglądam zabawnych filmików. Nie mam telewizora i nie oglądam vlogów. Słucham jednej stacji radiowej przez parę godzin w tygodniu, ściszam radio na czas wiadomości. W pracy muszę być na bieżąco z aktualnymi memami, więc raz w tygodniu przeglądam amerykański serwis zbierający je do kupy. Trendy w modzie śledzę jednym okiem, głównie w prasie. Dla przyjemności czytam książki lub oglądam filmy czy seriale, jednak rzadko sięgam po ich recenzje, lubię sama wyrobić sobie pogląd. 


Dieta informacyjna pozwala mi doceniać swój czas i spędzać go bardziej produktywnie - a nawet odpoczywać bardziej skutecznie. Nie mam problemu z odessaniem się od internetu na parę dni, bo już nie czuję, że przeoczę mnóstwo ważnych informacji, aktualizacji, nowych postów na forum. Na co dzień tracę mniej czasu na wędrowanie po różnych stronach i zgłębianie informacji bez znaczenia, dzięki czemu mogę skupić się na tym, co naprawdę mnie ciekawi. 

Innymi słowy - to bardzo zdrowa dieta, nawet jeśli w pierwszej chwili wydaje się niemożliwa do zastosowania. Polecam każdemu, kto kiedykolwiek powiedział "nie mam czasu". Powyższe to oczywiście moje sposoby - chętnie posłucham o Waszych metodach na ograniczenie informacyjnego junk foodu!