Zadanie jest pozornie proste: wybrać jedną piosenkę, która mogłaby być soundtrackiem do filmu mojego życia.
Kiedy mieszka się z audiofilem, niełatwo zachować autonomię gustów muzycznych. W dodatku On jest audiofilem niezmiernie wybrednym oraz kategorycznym w sądach. Stąd regularnie dowiaduję się, że słucham "jakiegoś wycia", "syfpopu" lub "hipsterskiej muzyki". Ja z kolei nie mogę powiedzieć, że muzyka jest całym moim życiem - najlepiej odpoczywam w ciszy. Ale od ulubionych dźwięków zaczynam dzień: przy nich wstaję, przy nich jadę do pracy, przy nich gotuję i tańczę.
Dlatego wahałam się tylko chwilę: "Alegria" Cirque du Soleil.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam ten utwór, nie rozumiałam wszystkich słów... ale poczułam ich znaczenie. Tekst opowiada o tym, że radość jest wspaniałym, ekstremalnym i jednocześnie trochę strasznym przeżyciem. Że jest cudowna i bolesna, że zmusza do śmiechu i płaczu, że jest jak nagły "atak szczęścia". To dokładnie opisuje mnie i moje życie. Czasem zupełny drobiazg może sprawić, że czuję wszechogarniającą radość, która odbiera mi dech, wyciska łzy z oczu i rozciąga usta w szerokim uśmiechu.
Poza tym piosenka zawiera dwa istotne elementy: pompatyczność oraz chór. Nic nie poradzę, mam słabość do takich utworów. Bezpretensjonalne wykonania a capella nigdy im w moich oczach - a właściwie: w uszach - nie dorównają.
PS. Pisząc ten post czułam się bardziej obnażona niż gdybym opublikowała tu swoje nagie zdjęcia. Doceńcie.