11 marca 2016

Prawda mojego ekranu


Kto kłamie na Instagramie?


Po przejrzeniu zdjęć, które wrzucam do sieci, tych kwadratów z mojej codzienności, możecie myśleć, że dobrze mnie znacie. Wiecie, jak wyglądam, widujecie moje mieszkanie, zakupy, posiłki, miejsca, które odwiedzam. Można by pomyśleć, że pokazuję w sieci dużą część życia. 

A nie pokazuję. 

Zdecydowana większość - lekko licząc, jakieś 90% - odbywa się poza kadrami, bez udziału obiektywu. To wtedy mam bad hair day i odrost na paznokciach, na śniadanie jem kanapki z serem, a jedyny haul, jaki sobie funduję, to kupienie w Tesco papieru toaletowego i buraków. 

Parę miesięcy temu 19-letnia Australijka, Essena O'Neil, ujawniła "szokującą prawdę" o swoim szalenie popularnym koncie na Instagramie. Wyznała, że każda fotka była pozowana, uśmiechy wymuszone, brzuch specjalnie wciągnięty i że w ogóle jej zdjęcia nie pokazywały "realnego życia". O tym wyznaniu rozpisywały się wszystkie media. A ja zastanawiałam się, czy świat zwariował.

Jak bardzo trzeba być naiwnym, żeby uznać, że fotografia to odbicie rzeczywistości? Obecnie media społecznościowe pełne są fotek, będących współczesnym odpowiednikiem martwych natur: poukładanych w kadrze przedmiotów, kompozycji stworzonej wyłącznie na potrzeby chwili, często za tło wykorzystującej podłogę, stare drzwi znalezione na śmietniku, prześcieradło czy ulubioną spódnicę w fajny wzorek.

Piszę ten tekst, siedząc przy stole w kuchni. 

Mogę podnieść wzrok znad ekranu i spojrzeć w lewo, na majolikowe płytki, posprzątany blat i stojący na nim mój ulubiony kubek. Mogę też spojrzeć w prawo, przez okno, na zabiedzony trawnik z łysym żywopłotem, pełen śmieci i psich kup, i na rozpadający się płotek przy sąsiedniej klatce. Każdy z tych widoków mógłby po sfotografowaniu zostać oznaczony hashtagiem "From where I stand". I oba są samą prawdą.

Ja każdy kwadrat staram się przemyśleć, by spełniał moje prywatne standardy estetyczne. Raz to oznacza zwykłe zgarnięcie bajzlu ze stołu czy biurka poza czujne oko obiektywu i pstryknięcie naszej kolacji (wierzcie lub nie, ale ja naprawdę układam i dekoruję jedzenie na talerzach, zanim je podam, nawet jeśli jemy tylko we dwoje i nie zamierzam nic fotografować). Innym razem to wybieranie w sklepie wyjątkowo ładnego croissanta, wyprawę do kwiaciarni czy tworzenie pozornego bałaganu z przedmiotów zebranych po całym mieszkaniu. Mam pełną dowolność w tym, co pokazuję, bo nie wiążą mnie żadne zobowiązania blogowo-marketingowe.

Wszystko robię tylko po to, żeby firmować swoim nickiem ładne, ciekawe, atrakcyjne kadry, które cieszą oko. Bo wierzę w to, że obcowanie z pięknem każdego z nas rozwija i wzbogaca, nawet jeśli mowa o takich drobiazgach, jak kwiaty w wazonie, makaron w ładnej misce czy fajnie dobrane poduszki na łóżku. Nikogo nie okłamuję, wybierając do pokazania te piękniejsze fragmenty mojej rzeczywistości.

A jak Wy traktujecie zdjęcia, które oglądacie w sieci? Szukacie w nich prawdy, zazdrościcie autorom idealnego życia, a może po prostu przeglądacie dla rozrywki?