22 lutego 2016

Nie do wiary, jaki świat jest mały



Dwie historie o bardzo małym świecie.

Pochodzę z miasta, które jest prawie 15 razy mniejsze niż to, w którym mieszkam obecnie. A jednak to Kraków nauczył mnie tej starej prawdy, że świat jest mały. I że czasem powiązania między ludźmi, którzy teoretycznie nie powinni być ze sobą powiązani w ogóle, potrafią totalnie zaskoczyć.

Bo moje miasto rodzinne nie sprzyja spotkaniom. Nie mam pojęcia, z czego to wynika. Ale zdarzyło mi się już spotykać na krakowskim rynku osoby, których nie widziałam wcześniej przez lata, mimo że mieszkaliśmy parę kilometrów od siebie. Rzeczy bardziej nieprawdopodobne zaczęły dziać się później...

Historia 1: Jonasz.


Moja przyjaciółka z liceum, nazwijmy ją Paulina, pojechała na zagraniczną wycieczkę szkolną. Wróciła zakochana - w chłopaku, o którym wiedziała wówczas tylko dwie rzeczy: że ma na imię Jonasz i że mieszka w Krakowie. Teraz byłoby go łatwo znaleźć. Pewnie wymieniliby się numerami komórek, a już na pewno Jonasz miałby konto na Facebooku. Wtedy do dyspozycji mieliśmy internet na impulsy i grupy usenetowe, gdzie i tak każdy występował pod pseudonimem.

Po paru tygodniach poszukiwań Jonasz został namierzony. Okazał się... synem znajomych ze studiów mojej Mamy. Paulina po jakimś czasie znalazła sobie inny obiekt westchnień, a ja zdałam maturę i przyjechałam do Krakowa na studia. I ciągle spotykałam kogoś, kto znał Jonasza! Chcąc nie chcąc, zaczynałam wiedzieć o nim naprawdę wiele, chociaż w życiu się nie widzieliśmy. Chwilę pracowałam w biurze w budynku, w którym mieszkał ten biedny człowiek i nawet parę razy minęłam go w drzwiach. Dziwne uczucie, kiedy myślisz sobie "O, to Jonasz, powiem mu >cześć!<", po czym nie odzywasz się, bo przecież on cię wcale nie zna.

Kulminacją całej tej dziwnej sytuacji stał się moment, kiedy 3 lata temu przy biurku obok usiadła Joasia z Zielonej Góry. Zgadnijcie, kim był jej chłopak... 

Historia 2: Roch.


Z Rochem zaczęło się od stołu, który kupiłam na Allegro jako nasz pierwszy wspólny zakup do pierwszego wspólnego mieszkania. Mieszkanie... To za dużo powiedziane, ot, 20-metrowa kawalerka z przechodnią i bardzo prowizoryczną kuchnią oraz łazienką zbyt małą, by zmieścił się tam jakikolwiek dywanik. To wszystko w kamienicy przy Garncarskiej, rzut kamieniem od centrum.

No więc kupiłam nam stół za powalającą kwotę 49 zł. Poprosiłam tatę z jego samochodem o pomoc w transporcie. Ale kiedy sprzedawca wysłał mi adres, poszliśmy z Nim po ten stół jednak pieszo, bo Plac Sikorskiego to właściwie przecznica Garncarskiej. (Do dziś nie wiem, jak to się stało. Prawo Murphy'ego mówi jasno, że jeśli wybierasz odbiór osobisty na Allegro, to zawsze oznacza podróż na drugi koniec miasta).

A parę tygodni później On szukał kogoś, z kim mógłby grać na gitarze. Zgadał się z Rochem. To było prawie 10 lat temu. Przeprowadziliśmy się, ale Roch dalej jest jednym z Jego najbliższych kumpli. I nadal mieszka przy Placu Sikorskiego, budynek dalej od tego, skąd odbieraliśmy nasz stół.

Opowiedziałam Wam o dwóch największych zbiegach okoliczności, jakie spotkały mnie w Krakowie. Tych mniejszych było dotąd kilkadziesiąt, ale nie były już takie interesujące. Ciekawi mnie, czy Wam też się zdarzają takie - prawie filmowe! - zrządzenia losu. Nie tylko mnie jedną to spotyka, prawda?


PS. Imiona, adresy i inne dane wrażliwe zostały zmienione.