Moja przyjaciółka, z którą mieszkałam przez ostatnie trzy lata, właśnie tak mnie nazywała. To dlatego, że posiadam pewną cechę: mianowicie, często wszystko leci mi z rąk, tłukę naczynia i podobno zachowuję się wyjątkowo głośno w kuchni. Taki żeński poltergeist. On też się z tego podśmiewa.
Scena I.
Przy otwartych drzwiach do łazienki myję buzię. Pianka do mycia wyślizguje mi się z mokrej dłoni i spada na kafelki, robiąc niesamowity hałas.
Podnoszę i zamieram, czekając na Jego reakcję.
- Nie zapytasz "co ty tam znowu rozwalasz?", kochanie? - wołam do Niego z żalem.
- Nie. Znudziło mi się.
Scena II.
Znów łazienka, otwarte drzwi. Po umyciu zębów stawiam szczoteczkę na zasobniku toalety (używamy go jako półeczki). Widocznie postawiłam krzywo, bo szczoteczka spada, robiąc niesamowity hałas.
- Co się stało? - woła On z pokoju.
- Nic! - odkrzykuję najniewinniej na świecie.
- A czy to przypadkiem nie szczoteczka wpadła ci do toalety? - pyta On z nadzieją.