23 sierpnia 2009

Witaj, Polsko!


Jak widać, pojawiło się kilka wpisów archiwalnych z akcją w Londynie.

Pierwszego dnia On zmusił mnie, żebym spróbowała kultowej pasty Marmite. Słone do obrzydliwości, lepkie świństwo. Dopiero przed chwilą dowiedziałam się, z czego to zrobione... Dobrze, że zjadłam tylko odrobinkę - mam alergię na surowe drożdże.

Zdarliśmy podeszwy chodząc po muzeach. Dzieł sztuki było tyle, że kręciło się w głowie. Ludzi jeszcze więcej. Wstęp bezpłatny, więc głównie dzikie tłumy, całkiem niezainteresowane tym, co wystawiają. Ale warto, choćby dla moich kochanych impresjonistów.

Nieodmienny nasz zachwyt wzbudziły londyńskie puby. Jest ich mnogość, w żadnym nie można palić, a na dodatek, ku Jego radości, mają spory wybór piw typu ale, nie tylko dwa lagery na krzyż, oraz, ku mojej radości, napoje niskoalkoholowe nie będące piwem. Spróbowaliśmy wszystkich marek cydru, jakie tylko mogliśmy znaleźć. Mniam. Najbardziej smakowały mi Scrumpy Jack i klasyczny Strongbow, pyszny jest też gruszkowy.

Podczas wizyty w Harrodsie zrobiliśmy małe zakupy. On kupił mi plastry, bo obcierały mnie buty. Luksusowe plastry z Harrodsa... Piętro wyżej znaleźliśmy kawę dla Pchełki i Lubego, i herbatę dla nas, w pamiątkowej puszce.

Arcyprzyjemnym miejscem jest Regent's Park i rosarium w Queen Mary's Garden. Trafiliśmy tam przypadkiem i powróciliśmy następnego dnia na mały piknik. Róże są po prostu oszałamiająco piękne!

Znaleźliśmy trochę polskich akcentów: polski sklep BOCIEK, soki Tymbark w najbliższych delikatesach i specjalny dział Polish w lokalnym Sainsbury's, z ogórkami kiszonymi i bigosem. Niestety, najczęściej słyszanym polskim słowem na ulicach jest nasza słodka "k...".

Dobrze być w domu... Jednak pewien niedosyt pozostaje - 10 dni w Londynie to stanowczo za mało.