Ruch anty-rybny
Tknęła mnie dziś taka myśl, kiedy czytałam o sandaczu w maśle orzechowym - zdecydowana większość moich rówieśników deklaruje się po antyrybnej stronie kulinarnej barykady. Trudno im się dziwić, jeśli weźmie się pod uwagę, że za czasów naszego dzieciństwa ryba występowała w zasadzie w jednej formie: tak zwanych "kostek rybnych", które nie posiadały za grosz smaku, za to woniały ostro typowym rybnym zapachem. Taka kostka jeszcze jako tako smakuje w wersji po grecku, ale w przedszkolnej kuchni panierowano ją i trzeba było obowiązkowo zjeść.
Byłam niejadkiem
Siostra Mamy dziwiła się, że w ogóle żyję, tę samą wątpliwość zresztą wyraziła dwadzieścia lat później moja teściowa in spe. Jadłam jak ptaszek, byłam chudziutka i drobna, wszyscy przepowiadali mi straszną przyszłość wśród koszmaru anemii i awitaminozy. Przeżyłam, jestem zdrowa jak, nomen omen, ryba.
Jak karmić niejadka?
Mama, karmiona w dzieciństwie prawie na siłę, oszczędziła mi tego piekła i z niestrudzoną cierpliwością lepiła bałwanki z twarożku, kroiła kromki na "żołnierzyki", stała w kolejce po szynkę-mniam-niatynkę i obierała parówki ze "skóry". Zapewne dzięki jej staraniom nie mam do jedzenia wstrętu. W swoim tempie dorosłam do czerpania przyjemności z różnorodnych smaków. Za to przez to ciągłe powtarzanie "taka jesteś chuda, możesz jeść co chcesz", podczas jednych wakacji, kiedy metabolizm dziecka zmienia się w metabolizm dorosłego, przytyłam ponad 10 kg. I poradzenie sobie z tą nadwyżką nie było łatwe.
Efekt Prousta?
Jedno mnie tylko zastanawia... Podobno idealizujemy smaki z dzieciństwa. Jak się mają do tego koszmarne wspomnienia o kostkach rybnych, wątróbce czy rozciapanym szpinaku? Nie wspomnę o zupach mlecznych, które do teraz kładą się cieniem na życiu wielu dwudziestolatków...