- Zjadłbym bigos - oznajmił On. - Pójdę sobie do knajpy, bo ty pewnie nie umiesz robić bigosu.
- No wiesz! Pewnie, że umiem!
Tym samym dałam sobie wjechać na ambicję i popełniłam bigos. Oczywiście to nie była dla mnie żadna nowość, parę razy obserwowałam przygotowywanie tej potrawy w domu rodzinnym, ale zrobić coś samemu - to wyższa szkoła jazdy. Do pomocy zaprzęgnięto panią Szymanderską, pana Łebkowskiego oraz moją Mamę. Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, bo bigos smakował dokładnie jak ten autorstwa mojego Taty.
Jednak to chyba ostatni raz, jak gotuję kapustę. Całą dobę wietrzyliśmy mieszkanie i klatkę schodową. Następnego dnia, kiedy miałam za sobą skrobanie garnka po bigosie (bo On miał pilnować i mieszać, i oczywiście zapomniał i przypalił), postanowiłam ugotować resztę kapusty do łazanek. Po 40 minutach gotowania główka nadal była twarda, zapaszek rozszedł się po wszystkich pomieszczeniach, a ja powiedziałam basta! I wyniosłam garnek na balkon.
Poza tym oglądaliśmy wczoraj film "Wyspa", którego opisywać nie będę ze względu na trwałe skojarzenie go ze smrodkiem gotowanej kapusty.