6 sierpnia 2012

Pożyczka last minute, czyli o zapożyczeniach


Spod zdjęcia specjalne pozdrowienia dla B. z Warszawy,
który dziś rano powitał mnie "serwusem".
Jest taka kampania Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego pt. "Ojczysty - dodaj do ulubionych". Jeśli macie telewizor, to może widzieliście charakterystyczne graficznie spoty reklamowe z serii "słowostwory". Celem kampanii jest, cytuję ze strony, "kształtowanie świadomości językowej Polaków i propagowanie dbałości o poprawność polszczyzny". Jako że te cele są również bliskie mojemu poglądowi na język (który, dodam, wciąż ewoluuje - pogląd, zresztą język też, ale już niezależnie ode mnie), to obserwuję stronę kampanii na Facebooku, co często raduje moje oko.


Dzisiaj na rzeczonej stronie poruszony został temat zapożyczeń - w dość nietypowy sposób, bo za pomocą linku do jakiegoś bardzo biednego artykuliku ze strony Dziennik.pl, który wspierał się na wątłych nibynóżkach rozbicia na 10 slajdów. Przejrzałam, bo tytuł intrygował: "9 irytujących anglicyzmów, które zawładnęły polszczyzną". 

Słowa-jemioły?
  
Jakie to przerażające wyrazy znalazłam wśród tej mrocznej armii, pasożytującej na naszym ojczystym? Shopping, look, event, dinner, dressing, fun, fighter, fanzona i brunch. Po tej lekturce miałam dwie refleksje: pierwszą, że nie dostrzegam żadnego "zawładnięcia" i mogłabym od ręki wymienić 9 innych zapożyczeń, które są bardziej powszechne i znacznie bardziej irytujące niż wymienione, oraz drugą, że anonim, który popełnił ten tekst, musi być jeszcze większym językowym nazistą niż ja, a jednocześnie - potwornym kretynem bez znajomości historii polszczyzny. Dlaczego kretynem?

Bo zapożyczenia to naturalna część języka.  

Kiedy pojawia się w kraju jakiś zagraniczny przedmiot, zjawisko, zwyczaj czy osoba, czy cokolwiek, co nie ma własnego określenia, to albo język tego kraju tworzy odpowiednie określenie, często przeinaczając jego wymowę (tzw. zapożyczenia leksykalne), albo adaptuje bezpośrednio określenie obce (neologizmy, czyli tzw. anglicyzmy, germanizmy, galicyzmy, latynizmy itd.).

Przykłady zapożyczeń leksykalnych:

- trybuszon - przejęty z francuskiego tire-bouchon i przygarnięty na szeleszczące łono języka polskiego, dopiero po pewnym czasie zaczął być korkociągiem; 
- kibel - przejęty z niemieckiego Kübel i zaadaptowany w dwóch funkcjach: jako toaleta (pomieszczenie) czy sam sedes, lub (na Górnym Śląsku) jako wiadro, np. na śmieci;
- cebula - przypuszcza się, że nazwę (a być może i warzywo) przywiozła do nas królowa Bona, włoska cipolla uległa przekształceniu i mamy coś, co brzmi bardzo po polsku;
- mecz - jeszcze w latach 30 zapisywano to angielskie słowo jako match, teraz na stałe trafiło do słowników języka polskiego i do mowy codziennej.

Przykłady słów żywcem zapożyczonych:

- menu, foyer, jury... - z francuskiego
- dach, handel, stempel... - z niemieckiego
- pizza, aria, estrada... - z włoskiego
- serial, lunch, grill, weekend... - z angielskiego.

W krainie kalek językowych

Celowo sformułowałam ten śródtytuł tak, żeby można było odczytać go jako pochodzący od kalki, jak i od kaleki. Bo kaleką (językowym) jest człowiek, który pożycza bezrefleksyjnie. To są prawdziwe pasożyty na języku polskim - słowa, które już w nim są, ale nagle pojawiają się w jakiejś dziwnej, całkiem obcej formie, co jest mnożeniem bytów ponad potrzebę.

Tak jest np. z shoppingiem (zakupami), bronzerem (pudrem brązującym), lookiem i image'em (wyglądem), canvasowymi printami (nadrukami na płótnie), proteinami i lipidami (swojskie białka i tłuszcze), kolorami nude czy camel (cielisty i wielbłądzi, może brzmi mniej fashion, ale tak się to nazywa), dinnerem (u nas to się nazywa kolacja), feedbackiem (jest coś takiego jak odpowiedź lub komentarz zwrotny) czy creative directorem (co złego w, również zapożyczonym, ale zadomowionym, dyrektorze kreatywnym?). 


Ale jednak... 
 
...obruszanie się na absolutnie wszystkie wyrazy obce nie ma sensu. Lunch to nie jest to samo co obiad, croissant nie jest po prostu rogalikiem, muffin czy cupcake to nie babeczki, komputer to już nie po prostu mózg elektronowy, nie każdy blog jest dziennikiem internetowym, a copywriter to ani kopista, ani pisarz. Zapożyczeń nie ma się co bać i nie ma co unikać, w końcu może się okazać, że minie parę lat i staną się integralną częścią polszczyzny.

Na koniec cytat z prof. Miodka: Nie ma słów niepotrzebnych językowi. W tym sensie jestem i za "wow", i za "super", i za "ekstra", czy za "odjazdem", "odlotem", "cool" i "jazzy". Całe zło zaczyna się w momencie, gdy ktoś, uczepiwszy się takiego modnego słowa, rezygnuje z całego wachlarza konstrukcji wariantywnych.

Pozdrawiam serdecznie,
blogerka, copywriterka, fanka cuisine nouvelle i maniaczka dżerseju

PS. Słowa w tej notce zaznaczone na szaro są zapożyczeniami - jeśli dostrzegacie jakieś niezaznaczone, proszę o powiadomienie w komentarzu. Nie jestem językoznawcą, dlatego z góry przepraszam za wszelkie uproszczenia i niedociągnięcia merytoryczne w powyższym tekście. Widzisz błąd? Poświęć minutę i powiedz mi o tym w komentarzu.