26 stycznia 2013

Udany związek mimo odległości


rys. Ashley Mandanici / shelovesmagazine.com
Wpis z dedykacją dla Rynn.

Nie ma czegoś takiego jak "związek na odległość". Po prostu nie. Są różne rodzaje związków - zdrowe i toksyczne, małżeńskie i nieformalne, otwarte i monogamiczne, siostrzane i braterskie - ale związek to związek. Albo jest, albo go nie ma.

Kiedy miałam naście lat, obserwowałam związki moich koleżanek. Nieformalne, zwykle toksyczne, gdy jedna strona oczekiwała monogamii, starań albo zobowiązań, a druga nie chciała bądź nie umiała dotrzymać kroku. Wszystkie te dziewczyny mieszkały z rodzicami - to dość normalne dla licealistek. Spotykały się ze swoimi chłopakami na randkach w kinie, kawiarni, dyskotece czy parku. Raz w tygodniu, czasem częściej, czasem rzadziej. Niewiele było tam rozmów - trudno rozmawiać w kinie, a w tym wieku każde spotkanie było raczej pretekstem do jak najbliższego kontaktu fizycznego. Zazwyczaj związki kończyły się tuż po tym, kiedy "on okazał się zupełnie inny niż myślałam". Z tego co wiem, żaden nie przetrwał, choć przecież fizycznie te pary były sobie bardzo bliskie.

My mieszkaliśmy oboje z naszymi rodzicami. Codziennie pisaliśmy do siebie maile, a z wakacji listy - zebrało się tego tyle, że mogłabym spokojnie wydać książkę! Codziennie też dzwoniliśmy, błogosławiąc rewolucyjną wtedy taryfę "darmowe wieczory i weekendy". Tyle razy wykręcałam Jego numer, że do teraz go pamiętam, chociaż ostatnio użyłam 6 czy 7 lat temu. Czasem oglądaliśmy jednocześnie te same filmy, a potem godzinami o nich rozmawialiśmy. Teraz jest jeszcze łatwiej - są stałe łącza, nie modemy, są komórki, nie telefony stacjonarne, jest Skype z kamerką, tanie linie lotnicze, Polski Bus, darmowe SMS-y... Komunikacja może kwitnąć.

W ciągu pół roku znajomości poznałam Jego pasje, zainteresowania, ulubione filmy, książki, gry, charakter i głos lepiej niż niektórych moich kolegów z podstawówki, których przecież widywałam co dzień przez 8 lat. Te kilka lat, kiedy każde z nas było uwiązane do szkół i domów rodzinnych, nauczyło nas budować bliskość ze słów, nie tylko z dotyku. To bardzo cenna lekcja, zwłaszcza w dzisiejszym świecie, kiedy tak często się emigruje - za pracą czy na studia.

Nie chcę przez to powiedzieć, że widywanie się z kimś raz na 2-3 miesiące jest najlepszym możliwym sposobem budowania związku - bo tak nie jest. Tzw. "najlepsze sposoby" nigdy nie są uniwersalne i każdy powinien je wypracować sam. Dla mnie to było trudne, musieć planować każde spotkanie z dużym wyprzedzeniem, liczyć impulsy zużyte na połączenie internetowe, czuć się jak piąte koło u wozu na spotkaniach z koleżankami i ich chłopakami. Tak naprawdę nigdy nie byłam na prawdziwej randce, bo zawsze to ja mieszkałam u Niego albo On u mnie i nie było potrzeby spotykania się w kawiarni czy w parku. 

Ale związku nie buduje się wspólnym siedzeniem w kinie czy trzymaniem się za ręce na spacerze. Związek powstaje podczas rozmów, budowania mostów pomiędzy dwiema osobami, szukania wspólnej płaszczyzny, tworzenia relacji. Fizyczna obecność partnera, choć na pewno pożądana, nie jest do tego niezbędna. Można być bliżej z kimś mieszkającym kilkaset kilometrów dalej niż ze współlokatorem, który żyje za ścianą. Można spać z kimś w jednym łóżku, a tak naprawdę go nie znać i zdradzać na prawo i lewo.

Dlatego dla mnie związek albo jest, albo go nie ma. 
I odległość nie ma tu nic do rzeczy.