4 sierpnia 2013

Historia z dreszczykiem


Obchodziłam tego dnia szesnaste urodziny. I było tak, że następne przyjęcie zorganizowałam dopiero dekadę później.
Zacznijmy od tego, że wpadłam na bardzo głupi pomysł. Mianowicie, wyszłam z założenia, że jeśli zaproszę wszystkie moje bliższe koleżanki, z którymi dobrze się dogaduję, to one doskonale dogadają się ze sobą. Tak, pokiwajcie teraz głową nad moją młodością durną i chmurną. Poczujcie się mądrzy życiowo i doświadczeni. Efekt był łatwy do przewidzenia: grupa praktycznie obcych sobie dziewczyn, tocząca sztywną rozmowę na tematy pogodowo-szkolne. Nie tak to sobie wyobrażałam...

Ale pogoda była jak drut - potrafi tak być pod koniec czerwca, kiedy siedzi się w szkole nie wiadomo po co, a weekendy już prawie smakują wakacjami. Impreza miała być z nocowaniem, więc w ogrodzie stanęły dwa namioty. Spanie poza domem, w dodatku na powietrzu, miało w sobie coś niebywale atrakcyjnego. Zaplanowałyśmy też, że trochę się postraszymy zanim zaśniemy, żeby było bardziej ekscytująco. Zapowiadało się całkiem nieźle.
Kiedy zapadł zmrok, poszłyśmy do ogrodu. Ogród w ciemnościach wyglądał niesamowicie. Światło latarki wydobywało z krzewów upiorne cienie, którym przy odrobinie wyobraźni można było pomylić z fantastycznymi stworami albo przyczajonymi ludźmi. Poczułyśmy się przyjemnie przestraszone, kiedy wpełzłyśmy do namiotów i zaczęłyśmy opowiadać sobie historie o duchach czy niewyjaśnionych zniknięciach. Któraś dotyczyła tego, jak poznać diabła przebranego za człowieka - podobno nie umie on mówić, potrafi tylko meczeć jak koza.

W pewnej chwili opowiadająca zamilkła, bo usłyszałyśmy jakby skrobanie o tropik namiotu, a zaledwie chwilę później coś, co zmroziło nam krew w żyłach: kozie meczenie, dobiegające jakby z powietrza. Odgłos powtórzył się dwa czy trzy razy. Pamiętam, że mnie wyobraźnia podsunęła wizję małego, złośliwego demona, który wyglądał jak krwiożercza latająca koza. To może brzmi śmiesznie, ale wierzcie mi, trudno myśleć racjonalnie w takiej sytuacji, kiedy w głowie kłębią się najbardziej nieprawdopodobne myśli, wspomnienia i obrazy.

Próbowałyśmy zachować zimną krew. Wyszłyśmy z namiotów i trzymając się za ręce, powędrowałyśmy w stronę, z której naszym zdaniem dobiegał ten dziwny dźwięk. I prawie zemdlałyśmy, kiedy rozległ się znowu. Wydawało się, że tuż nad nami, czyli w powietrzu!

Stałyśmy tam, bezsilnie celując w niebo snopem światła z latarki. Każda kolejna fala przerażającego odgłosu wywoływała w nas coraz większą panikę. Nie wiedziałyśmy, co robić, dokąd uciekać - przekonanie dorosłych, że boimy się meczenia z powietrza, nawet jeśli chodziło o tak wspaniałych dorosłych jak moi Rodzice, wydawało nam się zadaniem niewykonalnym. Wstrzymując oddech, próbowałyśmy wybrać mniej straszną alternatywę: zostać tutaj i bać się dalej czy ryzykować wyśmianie.

W pewnym momencie jednak strach osiągnął apogeum, a emocje w naturalny sposób zaczęły opadać, zamieniając się w rosnącą irytację. Ileż można się bać? W końcu, naprawdę poważnie wkurzone, zgasiłyśmy latarkę i przy akompaniamencie meczenia wróciłyśmy do namiotów. W chwili zasunięcia ostatniego zamka zrobiło się nagle cicho jak makiem zasiał.

Tajemnica wyjaśniła się jeszcze zanim zasnęłyśmy - kozę udawał mój sąsiad, a zarazem kolega z klasy, który wlazł na drzewo w sadzie sąsiadów. Dobiegające z drzewa meczenie niosło się wystarczająco dobrze, żeby nas przerazić, a chłopak w tym czasie pękał ze śmiechu. Imprezę wspominam ze śmiechem, ale zwarzone nastroje gości następnego ranka skutecznie i na długo odwiodły mnie od chęci organizacji kolejnych przyjęć urodzinowych...

Macie takie straszno-śmieszne wspomnienia?

Za inspirację dziękuję Egri Hempe z bloga Nieobuty.