22 września 2013

Głód liter


Nie pamiętam tytułu pierwszej z nich. Mgliste wspomnienia przywodzą mi na myśl dziewczynkę, której imię wywoływało u spotykanych ludzi zawsze tę samą reakcję: "nikt się tak nie nazywa!". Dobrze wiedziałam, co czuła, chociaż była tylko postacią z książki. Miałam niespełna 5 lat.
Chodziłam z Mamą do miejskiej biblioteki. Uczyłam się trudnej sztuki wyboru i przekonywałam się na własnej skórze, że nie należy oceniać książki po okładce. Poznałam, co to znaczy, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Połykałam litery zachłannie, radośnie, bez umiaru.

Już wtedy miałam zwyczaj mieć "na warsztacie" po kilka tytułów naraz. Tematykę dostosowywałam do moich nastrojów, pogody za oknem, a czasem nawet pory dnia. Przyjemnie zasypiało się przy "Opowieściach z Narnii" czy historiach z Krainy Oz, a wszelkie opowiadania umilały mi przerwy w szkole i nudne fragmenty lekcji albo zastępstw.

Nie robiłam selekcji. Moją wyobraźnię zaludniały Muminki, greccy bogowie, Piaskoludek i postacie biblijne. Marzyłam o błękitnym koraliku Karolci, klejnotach Sezamu, garderobie księżniczki Ozmy i stogu siana z Bullerbyn. Chciałam być Panną Migotką, Małą Rozbójniczką, Pippi, Łucją Pevensie i Emilką Starr.

Nie stosowałam selekcji. Czytałam wszystko, co mi wpadło w ręce. Nierzadko były to książki zupełnie niedostosowane do mojego wieku. Kończyłam każdą, którą zaczynałam, nawet kiedy mnie nudziła czy złościła - zawsze miałam nadzieję, że od następnej strony zacznie mi się podobać. Do dziś nie wiem, jak odróżnić dobre książki od złych. Dzielę je na te, które mi się podobają, i na takie, do których bym nie wróciła.

Każde uniwersum pochłaniało mnie bez reszty. Do teraz nie znoszę, kiedy ktoś przerywa mi czytanie. Robię się wtedy bardzo zgryźliwa - zawsze chwilę mi zajmuje powrót do rzeczywistości. Nie ma mnie dla świata, kiedy wetknę nos w jakiś apetycznie gruby tom. Czytam przy jedzeniu i w wannie. Pożeram litery w pociągach, tramwajach i autobusach. Nawet kiedy suszę włosy suszarką (co się zdarza rzadko), w wolnej ręce trzymam książkę.

Forma nie robi mi różnicy, choć oczywiście doceniam piękne wydania, pachnący papier czy cudne ilustracje. Ale najważniejszy jest tekst. Bez różnicy więc, czy to tradycyjne wydanie, czy e-papier, czy wreszcie PDF w telefonie. Brak polskich znaków? E tam. Mała czcionka? Phi. Niewielki ekran? Przewinę. Kiedy czytam, nie zwracam uwagi na niedogodności. W lekturę wpadam radośnie, aż po uszy, jak w basen z kolorowymi kulkami.

Oto ja, mól książkowy z 25-letnim stażem. Witajcie w moim świecie.