20 września 2013

Syndrom paryski


Literatura, film i muzyka idealizują niektóre rzeczy. Na przykład miłość. Albo poród. Albo Paryż.

Według definicji, syndrom paryski to rozczarowanie, które pojawia się najczęściej u turystów odwiedzających stolicę Francji. Wszystko przez to, że obraz tego miasta w kulturze jest mocno upiększony i podkolorowany. Buduje wygórowane oczekiwania, stawia poprzeczkę na niemożliwej wysokości.

Odwiedzam teraz Paryż drugi raz w życiu. Mam nadzieję, że nie ostatni, bo to miasto wciąż ma dla mnie duży urok. Nie doświadczyłam syndromu paryskiego, bo podziwiając bulwary nad Sekwaną, słuchając piosenek o dźwięku dzwonów Notre Dame czy wzdychając do placu przed Wieżą Eiffla wciąż pamiętałam, że to plany filmowe, na potrzeby aktorów oczyszczone z turystów, gołębi, śmieci, reklam i innych ohydztw.

Paradoksalnie, syndromu paryskiego doświadczyć można bardzo łatwo w Wenecji, Rzymie, Barcelonie, Nowym Jorku albo na jednej z greckich wysp. Ja jednak chciałam się z Wami dzisiaj podzielić pięcioma filmami, które sprawiły, że po prostu kocham Paryż.

"Funny Face" ("Zabawna buzia") - film, w którym Audrey Hepburn tańczy i śpiewa z Fredem Astairem, a ponadto wygląda absolutnie zachwycająco. Rzecz jasna, na tle Paryża.
"Amelie" ("Amelia) - wybrałam tę scenę, bo też uwielbiam fotografować chmury, nawet jeśli nie układają się w kształt królików. Historię Amelii Poulain po prostu trzeba znać! To przepiękny film o niepowtarzalnym uroku. Tematyka taka, jaką naprawdę lubię: o drobnych, codziennych przyjemnościach, o przypadkach... i oczywiście o miłości, która lubi nas zaskakiwać, kiedy zajmujemy się czymś zupełnie innym.

"Madeline" - to kreskówka, którą zdarzało mi się oglądać w ramach dobranocki. Kreska jest piękna i tylko potęguje urok paryskich "must see". Kto by nie chciał być Madeline, rudą dziewczynką z klasztornej szkoły z internatem, która wciąż pakuje się w zabawne tarapaty? To taki "Fineasz i Ferb", tylko we Francji.

"Ratatouille" ("Ratatuj") - obejrzałam ten film już jako dorosła osoba, ale trudno go nie pokochać, jeśli kocha się francuskie jedzenie. Obok "Comme un chef", to idealny aperitif przed francuską kolacją.
"Moulin Rouge" - musical, więc miłośnicy gatunku wybaczą mu zapewne ociekanie kiczem. Ja wybaczam, bo wystarczy, że usłyszę pierwsze takty "Rhoxaaaane!", a myślami jestem... sami wiecie gdzie.
Mogłabym tak jeszcze długo - o piosenkach i obrazach - ale nie chcę Was znudzić. Za to chciałabym wiedzieć, czy Wam też się zdarzyło zakochać w jakimś miejscu tylko z powodu filmu?