Foto: Pajonk. Model: Omikron.
W zbyt dużych dawkach wszystko jest szkodliwe:
woda, czekolada, witaminy. Miłość własna też.
Jak wiecie, jestem zwolenniczką
pluralizmu urodowego i uważam, że każda z nas ma prawo do tego, żeby czuć się
piękna w swoim ciele. Żyjemy w czasach, w których możemy pluć na kanony urody –
nie tylko dlatego, że wiele istnieje tylko w programach graficznych, ale
również dlatego, że mamy do dyspozycji więcej niż jeden. Swoją urodową niszę mogą
bez trudu znaleźć osoby, które w innych epokach zostałyby jednoznacznie uznane
za nieatrakcyjne: rudzielce, piegowaci, posiadaczki diastemy, biustów lub pup
większych bądź mniejszych niż przeciętne i tak dalej.
Ale media idą na całość i obok zwyczajnej urodowej różnorodności promują też stany chorobowe. Kto bogatemu zabroni.
Chodzi mi oczywiście o wychudzenie i otyłość, czyli dwie skrajności na wagowej skali, prezentowane jako ideały urody. Niezwykle rzadko pojawiają się w tym kontekście osoby zwyczajne, gdzieś pośrodku. Nie protestujemy, choć gdyby na
billboardach widnieli ludzie z innymi chorobami będącymi defektem urody –
powiedzmy, z poczerniałymi od próchnicy zębami, grzybicą paznokci czy wysypką
wywołaną przez choroby weneryczne – na pewno podnieślibyśmy raban.
Nie zrozumcie mnie źle: naprawdę jestem zdania, że wszystkie możemy być
szczęśliwe z tym, jak wyglądamy. Mamy pełne prawo czuć się dobrze w swoich
ciałach, jakie by nie były. Ale bardzo niefajnie zaczyna być, kiedy
kultura próbuje nas przekonać, że piękno to choroba. I że zamiast podjąć leczenie, powinnyśmy ją polubić i zaakceptować.
To pułapka, z której bardzo trudno wyjść. Sama dość długo uznawałam, z właściwą nastolatkom skłonnością do przesady,
że samoakceptacja polega na bezwarunkowym pokochaniu wszystkich moich kompleksów.
Wszystkich! Nawet tych, które bezpośrednio wynikały z niedostatecznego dbania o
siebie i mogły skutkować nie tylko poważną chorobą, ale nawet śmiercią. Na
szczęście wyrosłam z tego durnego przekonania.