1 sierpnia 2015

Za co dziękuję feministkom?


Zdjęcie pochodzi z wystawy "Gender w sztuce" w krakowskim MOCAK-u 
i przedstawia pracę Mariny Nunez.

Nie zawsze zgadzam się z tym, co mówią feministki, choć uważam się za jedną z nich. Ale codziennie jestem im wdzięczna. Bo to dzięki ich wieloletnim wysiłkom żyję w kulturze, w której moja płeć nie czyni mnie obywatelem niższej kategorii. 

Mogę się uczyć.

Gdyby nie feministki, być może zakończyłabym edukację na szkole podstawowej (i to nie koedukacyjnej) albo w ogóle nie mogłabym stworzyć tego wpisu, bo byłabym analfabetką. Miałabym też małe szanse na szkołę średnią, chyba że uczyłaby czegoś praktycznego, jak pielęgniarstwo. O studiach mogłabym tylko pomarzyć - w tym roku mija zaledwie 100 lat od momentu, w którym Uniwersytet Warszawski otworzył swoje podwoje dla kobiet. 

Na szczęście nie muszę się już przebierać za mężczyznę, żeby zdobyć dyplom wyższej uczelni, jak to zrobiła słynna Nawojka. Wszystkie szkoły stoją przede mną otworem. Jeśli moja córka zechce kiedyś zostać górnikiem czy elektrykiem (górniczką czy elektryczką?), ograniczać ją będą tylko jej zdolności i predyspozycje.

Mogę pracować.

W dowolnie wybranym zawodzie. Pomińmy na moment kwestię "szklanego sufitu" w różnych branżach, bo to temat zbyt obszerny na bloga i zbyt ciężki na lato. Mam prawo wybrać sobie zawód i miejsce pracy i nie ogranicza mnie żadna lista profesji, do których kobietom wstęp wzbroniony.

Mamy przetarte szlaki chyba w każdej branży, która kiedyś była zarezerwowana dla mężczyzn: astronomii, medycynie, sztuce, prawie, a nawet w polityce. Jedyna droga kariery, jaka jest przede mną zamknięta, to fotel papieża, ale powiedzmy, że to raczej powołanie, a nie zawód.

Mogę wyjść za mąż.

Mogę, nie muszę - to zasadnicza sprawa. Sama szukam sobie kandydata. Nie potrzebuję wiana, posagu, ziemi, certyfikatu dziewictwa ani zgody ojca. Nie muszę się spieszyć, bo nikt nie wytyka już 20-latek palcem jako starych panien. A jeśli zdecyduję się nie brać ślubu, to też w żaden sposób nie zmniejsza mojej wartości jako obywatela i człowieka. Przynajmniej w oczach prawa.

Mogę głosować.

W Polsce kobiety mają prawo wyborcze od 1918 r. Dla porównania, pierwsze w Europie mogły głosować Finki (12 lat wcześniej), a ostatnie Szwajcarki (dopiero w latach 70!). To prawo może się wielu z nas wydawać głupie i niepotrzebne, bo przecież polityka to wielkie szambo i komu by się chciało w to zagłębiać. 

Szanuję decyzję kobiet, które decydują się nie głosować. Szanuję też te, które stawiają krzyżyk przy nazwisku kandydata, na którego głosuje mąż czy znajomi, albo tego, który najprzystojniej wygląda w garniturze na tym billboardzie, co to jest przy drodze, jak się skręca do kosmetyczki. Bo sufrażystki wywalczyły nam nie obowiązek, ale prawo. Wraz z prawem do... niekorzystania z tego prawa.

Moje ciało należy do mnie.

Nikt mnie w dzieciństwie nie okaleczył w imię kultury czy zasad religijnych. Nawet uszy przekłuto mi na własne żądanie, kiedy miałam 9 lat. Wszystkie modyfikacje ciała czy zabiegi medyczne były i są przeprowadzane za moją zgodą. Mam wiedzę i narzędzia niezbędne do tego, żeby zdecydować, czy i kiedy będę chciała mieć dzieci. Mogę odmówić seksu, a mój mąż nie jest moim właścicielem i nie ma prawa mnie zmuszać.

Mogę ubierać się w co chcę.

Jeśli wyjdę na ulicę w bikini albo w minispódniczce, ludzie pewnie będą na mnie dziwnie patrzeć. Być może usłyszę kilka gwizdów czy niewybrednych komentarzy. Ale nikt nie wezwie policji i nie zostanę aresztowana za naruszenie obyczajów. Nie obrzucą mnie kamieniami za odsłanianie twarzy, włosów, dekoltu, kolan, kostek czy brzucha.

Mogę chodzić w sukience albo w spodniach (mężczyźni też - w Krakowie nikt się nie ogląda za facetami w spódnicach). Nikogo nie zgorszę, jeśli nie założę halki, gorsetu czy pończoch. Ogranicza mnie tylko ewentualny dress code i zasady przyzwoitości, które są uniwersalne bez względu na płeć. Może poza kwestią topless (czego zupełnie nie rozumiem).

Te wszystkie rzeczy wydają nam się zupełnie normalne, a przecież żyją jeszcze ludzie, które pamiętają inne czasy - czasy, kiedy bycie kobietą oznaczało bycie gorszą pod wieloma względami. Uważam, że plucie na cały feminizm w kontekście tego, że codziennie korzystamy z jego zdobyczy, to pewna podłość. Wobec tych z nas, które nam to wywalczyły.


PS. Wczoraj, z lekkim opóźnieniem, pofrunęły do Waszych skrzynek lipcowe Faworki. Jeśli jesteście zapisane, a nie dostałyście maila, napiszcie do mnie na ich4pory@gmail.com. A jeśli chcecie dostać sierpniowe wydanie, po prostu się zapiszcie!