7 sierpnia 2015

Jak mieszkać razem i nie zwariować?


7 porad dla par, które decydują się na największe zawirowanie w swoim życiu.

Człowiek niby jest istotą społeczną, ale czasem trudno zachować zen, kiedy przebywa się na małej powierzchni z osobnikiem własnego gatunku. Zwłaszcza jeżeli czuje się coś do tego osobnika - bo im większe emocje, tym bardziej nas obchodzi, co ta druga osoba robi, mówi i myśli.

Sama co prawda mam za sobą tylko jedną związkową "wprowadzkę" (za to bardzo udaną - niedawno stuknęło nam 9 lat i jeszcze się nie pozabijaliśmy), ale poniższe rady mają zastosowanie również w sytuacjach klasycznie współlokatorskich. Poza tym jestem dobrym obserwatorem i mam duże grono znajomych. Dlatego stworzyłam zestawienie zasad, które wydają mi się kluczowe, kiedy dwoje ludzi decyduje się zamieszkać razem.

Ustalcie powagę sytuacji.

Dla niektórych par decyzja o zamieszkaniu razem może być równie zobowiązująca jak decyzja o małżeństwie. (Wiem, bo my tak mieliśmy, dlatego tyle czekaliśmy ze ślubem). Inni są pragmatykami i bez emocji wybierają po prostu rozwiązanie bardziej opłacalne.

Warto obgadać sprawę - różne czy wręcz sprzeczne oczekiwania mogą prowadzić do niepotrzebnych zadrażnień, i to na poziomie fundamentalnym. Bo jeśli Ty chcesz płacić mniejsze rachunki i oszczędzić czas na dojazdach na drugi koniec miasta, a on już odkłada na pierścionek, to możecie się oboje mocno zdziwić.

Uzgodnijcie reguły wspólnoty.

Związek niekoniecznie oznacza dzielenie się wszystkim. Bywają kłótnie na śmierć i życie z powodu zjedzenia komuś "jego" czekolady. Ale najważniejszym tematem są chyba pod tym względem finanse. 

Zadajcie sobie na przykład takie pytania: na czynsz zrzucacie się po połowie, a co z mediami? Jak płacicie za wodę, jeśli jedno bierze szybkie prysznice, a drugie długie kąpiele? Kto będzie robił zakupy i w jaki sposób będziecie za nie płacić? Jeśli Ty wnosisz do gospodarstwa podwójny materac, to kto powinien zapłacić za łóżko? Czyj jest rachunek w restauracji, kiedy idziecie tam razem? I tak dalej.

Pomyślcie nad podziałem prac domowych.

Temat brzmi jak z programu Perfekcyjnej Pani Domu, ale uważam, że to jest mega ważne. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy różnicie się poziomem tolerancji wobec bałaganu - a prawie wszyscy ludzie się różnią, bo nawet zestaw pedant plus czyścioszka (pozdrawiamy!) ma swoje indywidualne koniki i hople. (Tak, też się zdziwiłam. Sądziłam, że pod tym względem nie będzie między nami żadnej różnicy zdań).

O ile w kwestiach fundamentalnych raczej nie różnicie się poglądami - albo szanujecie swoją odmienność, co też jest dużą sztuką - tak problem skarpetek przewróconych na lewą stronę, niewytartych płytek nad wanną czy krojenia chleba bezpośrednio na blacie potrafi po jakimś czasie zaowocować wybuchem. Wierzcie mi.

Szanujcie to, co za kulisami.

Wiadomo, że piękne kobiety nie robią kupy, mają naturalnie gładkie nogi i nie muszą sobie złuszczać chipsa z pięty, a zakochany mężczyzna nie wytwarza gazów jelitowych, flegmy i woskowiny w uszach. I żadnemu z nich rano nie śmierdzi z buzi. Po prostu nie. 

Dobra, a teraz serio: bliskie spotkanie z fizjologią ukochanej osoby może być szokiem. Zazwyczaj akceptacja tego faktu zajmuje trochę czasu. Niektórym los funduje terapię szokową i gdzieś na początku związku muszą się zmierzyć z grypą jelitową czy innymi tego rodzaju atrakcjami. Naturalia non sunt turpia, jak mawiali starożytni. Nad tematem po prostu trzeba przejść do porządku dziennego.

Przemyślcie wystrój.

Szczególnie ważne, kiedy wprowadzacie się jedno do drugiego. Faceci najczęściej twierdzą, że nie znają się na urządzaniu wnętrz i prawdopodobnie na pytanie "kotku, a na ściany wolałbyś amarant czy magentę?" usłyszysz "ufam ci, że będzie pięknie, skarbeńku". 

Ale nawet jeśli on dał Ci wolną rękę przy meblowaniu Waszego wspólnego gniazdka, pomyśl choć przez moment, jak się poczuje w mieszkaniu z różowymi ścianami, wśród bieluśkich mebli z przecierką i bibelotów z motywem kokardki. Zastanówcie się nad tym wszystkim wspólnie, to niezłe ćwiczenie przed planowaniem wesela.

Nie wychowujcie się.

Dwoje dorosłych ludzi podejmuje jedną z najbardziej dojrzałych decyzji w życiu - a potem cierpią oboje, bo próbują się nawzajem urobić jak plastelinę. Albo cierpią, bo uznają, że powinni z różnych powodów dać się urobić drugiej stronie, a mając za sobą ponad 20 lat pielęgnowania indywidualizmu, nie umieją się tak całkiem poddać. I obwiniają się: kłócimy się, bo nie umiem być taka, jak on by chciał. To wszystko moja wina. 

To tak NIE DZIAŁA. Jasne, dobrze jest się zmieniać, pracować nad sobą, stawać się lepszym człowiekiem. Ale motorem do tych zmian powinno być zawsze nasze wewnętrzne przeświadczenie, że ich potrzebujemy, a nie to, że druga strona strzela z bata: trrach, teraz będziesz robić to, co ja ci każę! Układ treser-lew zawsze kogoś unieszczęśliwia, więc nie sprawdza się na dłuższą metę. Im prędzej to zrozumiesz, tym lepiej (niezależnie od tego, czy postanowiłaś być treserem, czy być tresowana). Poza tym, skoro jesteście razem, to chyba coś Wam się w sobie musiało spodobać, nie? I tego się trzymajcie.

Zaakceptujcie zmianę.

Wejście na inny poziom znajomości to nieunikniona konsekwencja wspólnego zamieszkania. I nie chodzi mi o seks, tylko o ogólnie pojmowaną bliskość, która staje się bardziej wielowymiarowa, wszechobecna, wieloaspektowa, nabiera innych barw, a jednocześnie w pewien sposób powszednieje.

To trochę jak z czekoladą: kiedy wiesz, że musisz iść do sklepu i kupić jedną tabliczkę, smakuje bardziej niż kiedy pracujesz w fabryce Willy'ego Wonki i możesz nażreć się do woli w każdym momencie. Ale to jest wciąż ta sama czekolada. Tak samo pyszna, słodka i boska.

Nawet zastosowanie się do wszystkich powyższych porad nie sprawi, że wspólna przeprowadzka odbędzie się całkiem bezboleśnie. Jesteśmy przecież tylko ludźmi. Zazwyczaj docieranie się trochę trwa, ale jest warte wysiłku i starań - wystarczy spojrzeć na pary, które to przeżyły: funkcjonują jak w zegarku!