Czyli skąd się wzięły podnietki nieuleczalnej estetki.
Lecąc do Londynu, przeczytałam książkę Filipa Springera "Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni". I napisałam niniejszy wpis. Zainspirował mnie fragment, w którym autor wymienia, ile godzin łącznie dzieci w różnych krajach Europy spędzają na lekcjach związanych ze sztuką. Polska szkoła jest na szarym końcu pod tym względem - choć nie zawsze tak było. Mnie zarażono estetyzmem właśnie w szkole. Rodzinny dom mnie z niego, na szczęście, nie wyleczył.
Nie jest łatwo, być estetą w kraju, w którym szmaty z reklamami zasłaniają zabytkowe budynki, osiedla maluje się na majtkowe pastele, chodniki wykłada kostką Bauma ułożoną w "artystyczne" szaro-czerwone wzorki, a wiele nowych domów to skrzyżowanie zamku Gargamela z karykaturą szlacheckiego dworku. Nie jest łatwo żyć w jednym z piękniejszych miast w Polsce, którego zabytkowe centrum od ponad 30 lat znajduje się na liście światowego dziedzictwa, a mimo to jest zapchane ohydnymi reklamami i w którym władze zgadzają się na supermarket w Sukiennicach. Nie jest łatwo wytrzymać w przestrzeni, w której zieleń ogranicza się do śmierdzących menelami Plant, zakupkanych Błoń, ogrodzonego płotem Zakrzówka i kilku parczków, do których trzeba podjechać autobusem.
Nauczyłam się nie zwracać uwagi na brzydotę, która mnie otacza. Dlatego właśnie na codziennej trasie do i z pracy czytam książki, z rzadka odrywając wzrok, żeby rzucić okiem na Wisłę, kolorową fasadę ICE, ścianę Wawelu, Plac Wszystkich Świętych czy Collegium Novum. To miejsca, które mogą zachwycać, jeśli tylko patrzy się wybiórczo. Smutne jest to, że tak trzeba, bo polskie miasta z kategorii "najpiękniejszych" są oszpecane nielegalnymi szmatami reklamowymi, natłokiem koszmarnych billboardów czy obskurnych szyldów. Nie takiej rzeczywistości nasi rodzice chcieli dla nas i nie takiej ja chcę dla moich dzieci.
Enklawą jest dla mnie nasze mieszkanie. Tu moje oczy odpoczywają. Nie ma w naszych wnętrzach zbędnych elementów, a jeśli zdarzy się bałagan, to tylko ode mnie zależy, czy zniknie. (Zresztą nieład też może być malowniczy). Każdy obraz, zdjęcie czy plakat to nasi dobrzy przyjaciele - wybraliśmy ich wspólnie i zaprosiliśmy, żeby ozdobili nasze ściany. Przestrzeń wolna jest od wszechobecnej reklamy, wołającej o kupno rzeczy, których nikt nie potrzebuje, od zjadliwych kolorków, krzykliwych linii i chaosu architektonicznego. Pełna harmonia.
Patrząc przez okno, widzę drzewa, krzaczki, klomb z różami. I znów muszę omijać zawalony śmieciami trawnik, składziku gratów na balkonach u sąsiadów, zrujnowany płotek i okalającą wszystko koroneczkę z kostki Bauma. Szklanka jest do połowy pełna: mam zieleń, której widok mnie uspokaja i będzie uspokajał, póki tu mieszkam. Chociaż już pojawiły się głosy, że sumaki trzeba wyciąć, bo rzekomo podkopują korzeniami fundamenty bloku.
Przez 8 lat szkoły podstawowej spędziłam prawie 500 godzin zegarowych na lekcjach muzyki i plastyki. Dawały wytchnienie po bardziej angażujących intelektualnie przedmiotach (chociaż obecne teorie twierdzą, że inteligencja plastyczna i muzyczna to jeden z rodzajów IQ, obok matematycznej, emocjonalnej czy słownej). Dawały również ogromną przyjemność - bo choć żaden ze mnie Picasso, Paganini czy Maria Callas, to lubiłam malować, wyklejać, wycinać, analizować obrazy, uczyć się o stylach architektonicznych, śpiewać gamy, góralskie piosenki i kolędy.
Na lekcjach techniki nauczyłam się piec ciasto w prodiżu, szyć różnymi ściegami, wbijać gwoździe, używać piłki do drewna i robić koszyczki z puszek po Pepsi. Zdobyłam umiejętności, które pozwoliły mi później ozdabiać mój pokój własnoręcznie wykonanymi ramkami na zdjęcia, autorskimi plakatami, pudełkami na drobiazgi i dekoracjami z motylków i listków na żyłce wędkarskiej (podwieszonej pod sufitem). Raz z przyjaciółką udekorowałyśmy świątecznie szkolną bibliotekę, wykorzystując wyłącznie wielką belę szarego papieru, kartki z ksero i taśmę klejącą.
Przez te wszystkie lata bez przeszkód poznawałam i rozwijałam własne upodobania estetyczne oraz uczyłam się, że dbanie o urodę otoczenia to najzupełniej naturalna rzecz na świecie. (O ironio, zdobyłam tę wiedzę w szkole, która należała do wyjątkowo mało estetycznych, ale fakt, że każda pracownia była zadbana nosiła znamiona gustu nauczyciela, który w niej rezydował). Przekonałam się, że jeśli coś ma być praktyczne, to nie ma powodu, dla którego nie miałoby być jednocześnie ładne.
Echa tej wiedzy mam w sobie do dzisiaj. I widzę na własnym przykładzie, jak wielkie znaczenie dla naszego samopoczucia ma wygląd przestrzeni, która nas otacza. Kolory, kształty, ozdobniki, poziom uporządkowania - to wszystko czynniki, które oddziałują na nas, nawet na poziomie nieświadomym. Dlatego tak ważne jest, żeby mieszkać w ładnych i przyjaznych wnętrzach, a w wolnych chwilach mieć kontakt z dobrą sztuką, architekturą, designem.
Enklawą jest dla mnie nasze mieszkanie. Tu moje oczy odpoczywają. Nie ma w naszych wnętrzach zbędnych elementów, a jeśli zdarzy się bałagan, to tylko ode mnie zależy, czy zniknie. (Zresztą nieład też może być malowniczy). Każdy obraz, zdjęcie czy plakat to nasi dobrzy przyjaciele - wybraliśmy ich wspólnie i zaprosiliśmy, żeby ozdobili nasze ściany. Przestrzeń wolna jest od wszechobecnej reklamy, wołającej o kupno rzeczy, których nikt nie potrzebuje, od zjadliwych kolorków, krzykliwych linii i chaosu architektonicznego. Pełna harmonia.
Patrząc przez okno, widzę drzewa, krzaczki, klomb z różami. I znów muszę omijać zawalony śmieciami trawnik, składziku gratów na balkonach u sąsiadów, zrujnowany płotek i okalającą wszystko koroneczkę z kostki Bauma. Szklanka jest do połowy pełna: mam zieleń, której widok mnie uspokaja i będzie uspokajał, póki tu mieszkam. Chociaż już pojawiły się głosy, że sumaki trzeba wyciąć, bo rzekomo podkopują korzeniami fundamenty bloku.
Przez 8 lat szkoły podstawowej spędziłam prawie 500 godzin zegarowych na lekcjach muzyki i plastyki. Dawały wytchnienie po bardziej angażujących intelektualnie przedmiotach (chociaż obecne teorie twierdzą, że inteligencja plastyczna i muzyczna to jeden z rodzajów IQ, obok matematycznej, emocjonalnej czy słownej). Dawały również ogromną przyjemność - bo choć żaden ze mnie Picasso, Paganini czy Maria Callas, to lubiłam malować, wyklejać, wycinać, analizować obrazy, uczyć się o stylach architektonicznych, śpiewać gamy, góralskie piosenki i kolędy.
Na lekcjach techniki nauczyłam się piec ciasto w prodiżu, szyć różnymi ściegami, wbijać gwoździe, używać piłki do drewna i robić koszyczki z puszek po Pepsi. Zdobyłam umiejętności, które pozwoliły mi później ozdabiać mój pokój własnoręcznie wykonanymi ramkami na zdjęcia, autorskimi plakatami, pudełkami na drobiazgi i dekoracjami z motylków i listków na żyłce wędkarskiej (podwieszonej pod sufitem). Raz z przyjaciółką udekorowałyśmy świątecznie szkolną bibliotekę, wykorzystując wyłącznie wielką belę szarego papieru, kartki z ksero i taśmę klejącą.
Przez te wszystkie lata bez przeszkód poznawałam i rozwijałam własne upodobania estetyczne oraz uczyłam się, że dbanie o urodę otoczenia to najzupełniej naturalna rzecz na świecie. (O ironio, zdobyłam tę wiedzę w szkole, która należała do wyjątkowo mało estetycznych, ale fakt, że każda pracownia była zadbana nosiła znamiona gustu nauczyciela, który w niej rezydował). Przekonałam się, że jeśli coś ma być praktyczne, to nie ma powodu, dla którego nie miałoby być jednocześnie ładne.
Echa tej wiedzy mam w sobie do dzisiaj. I widzę na własnym przykładzie, jak wielkie znaczenie dla naszego samopoczucia ma wygląd przestrzeni, która nas otacza. Kolory, kształty, ozdobniki, poziom uporządkowania - to wszystko czynniki, które oddziałują na nas, nawet na poziomie nieświadomym. Dlatego tak ważne jest, żeby mieszkać w ładnych i przyjaznych wnętrzach, a w wolnych chwilach mieć kontakt z dobrą sztuką, architekturą, designem.