4 października 2015

Koszmary wynajętych mieszkań


Czasem brzydota potrafi być piękna. Ale częściej nie.

Mimo że przez pierwsze 20 lat życia otaczałam się rzeczami jeśli nie pięknymi, to chociaż neutralnymi (o czym pisałam ostatnio), to nie wychowałam się pod kloszem. Zdarzyło mi się odwiedzać inne domy i mieszkania, a ich różnorodni pod względem zamożności, gustu i horyzontów mieszkańcy wyrobili we mnie dużą tolerancję na odmienność gustów. Ale nic, absolutnie nic nie przygotowało mnie na szoki estetyczne, jakie czekały mnie za każdym razem, kiedy wybierałam się na polowanie na mieszkania.

A zdarzało mi się to kilkukrotnie - przed pierwszym rokiem studiów, przed drugim, przed trzecim, w połowie trzeciego, przed czwartym i wreszcie przed piątym. Łącznie obejrzałam koło pięćdziesięciu mieszkań. I wszystkie, absolutnie wszystkie, miały w sobie coś koszmarnego. Nawet ta śliczna kawalerka w antresoli, która była naszym (Jego i moim) pierwszym wspólnym gniazdkiem, świeżo odmalowana i z pięknym dębowym parkietem w jodełkę, musiała dostać jakąś śmierdzącą wersalkę z zapadniętym bokiem.

STARYCH MEBLI SIĘ NIE WYRZUCA

To podstawowa zasada, jaką kierują się właściciele mieszkań do wynajęcia. Dziurawe dywany, rozpadające się meblościanki, krzesła na trzech nogach - to wszystko dostaje drugie życie. Oglądałam kiedyś trzypokojowe na Ruczaju, w nowiutkim bloku, które właściciel wyłożył w całości (łącznie z kuchnią i łazienką) używaną poplamioną wykładziną dywanową we wzór a la mortadela. W pokojach stały szafy z oberwanymi drzwiczkami, a kiedy usiadłam na kanapie, biedaczce odpadła jedna nóżka. W moim tapczaniku na pierwszym roku odkryłam gniazdo rybików - niby nieszkodliwe, ale jednak ohydne.

W żadnym razie nie twierdzę, że mieszkanie dla studentów należy wyposażać w designerskie gadżety prosto ze sklepu czy w antyki w stylu Ludwika. Już niech są te używane meble, ale nie takie, które się rozpadają! Już lepiej wynająć nieumeblowane niż pełne... Nazwijmy rzecz po imieniu: śmieci.

RELIKTY SĄ WIECZNE

Na Bronowicach widziałam mieszkanie z sypialnią w stylu zakopiańskim. Całą, łącznie z meblami. Dziewięćsiły, kozice, szarotki, ozdobne frezowania - bardzo nastrojowo, ale w ogłoszeniu nie było napisane, że mieszkanie dla 3 studentek wymaga, żeby 2 z nich spały w jednym łóżku. Na Krowodrzy miałabym mieszkać w pokoju, w którym jedną ścianę zajmowała meblościanka (na wysoki połysk, a jakże), wypełniona kryształami na nicianych serwetkach, porcelanowymi lalami w suto marszczonych sukienkach i szkaplerzykami ze świętymi. Na pytanie, gdzie miałabym trzymać swoje rzeczy, właścicielka raptownie zmieniła temat i zapowiedziała liberalne podejście do mojego potencjalnego "biegania po domu w majtusiach".

Na Żabińcu wynajęłyśmy mieszkanie urządzone w tak koszmarnych kolorach, że kiedy tylko wniosłam rzeczy do "mojego" pokoju, wybuchnęłam płaczem. Taki wpływ miała na mnie siedmiometrowa kliteczka z oknem od północy, konsekwentnie wypełniona "wypoczynkiem" w odcieniach brązu, zgniłej zieleni i sraczki po musztarcie, z zasłonkami pod kolor. Całość oświetlały dwie 20-watowe żarówki, co tylko pogłębiło mroczną, przygnębiającą atmosferę tego miejsca. (Na wypadek, gdybyście zastanawiali się, po kiego grzyba zdecydowałam się na taką deprechę, wyjaśniam: to było to mieszkanie w połowie III roku, dokąd uciekłyśmy z poddasza na Woli Justowskiej, które podczas "zimy stulecia" zapewniało nam 12 stopni Celsjusza i rachunki za ogrzewanie po 500 zł od łebka).

LETNIA REZYDENCJA

Apartament dla pary w kamienicy przy Plantach - tak stało w ogłoszeniu. Weszliśmy do odrapanej bramy przy ul. Rajskiej. Po pokonaniu rozpadających się schodów naszym oczom ukazała się kuchnia w przedpokoju. "Proszę, proszę!" - zachęcił nas damski głos gdzieś z czeluści "apartamentu". W obszernym pokoju na kwiecistej kanapie siedziała zażywna jejmość w równie kwiecistej sukience. Trudno było określić, gdzie kończy się ona, a gdzie zaczyna kanapa. "Bo widzą państwo, to taka moja letnia rezydencja" - zaczęła rozmowę o mieszkaniu. Po kilku minutach zdołałam zapytać, gdzie jest łazienka. Okazało się, że w kuchni, między zlewem a lodówką, zamontowano toaletę (miłosiernie oddzieloną ścianką działową i nawet drzwiami). Prysznic zapewne moglibyśmy brać na pobliskim basenie przy Krowoderskiej, bo w apartamencie nie przewidziano takiej możliwości.

NASZ PAPIEŻ I GOŁE BABY

Mieszkanie w kamienicy na Salwatorze: goła baba przy zlewie (z dopiskiem "nie martw się, ja pozmywam"), a nad kuchennymi drzwiami obrazek z Matką Boską Częstochowską. Mieszkanie na parterze domku na Dębnikach: kraty w oknach, krzyż nad drzwiami do łazienki. Pokoik "dla dziewczynek" w przyziemiu na Woli Justowskiej: na jednej ścianie cepeliowska makatka z aniołami, na drugiej kolejna z Jezuufamtobie, na trzeciej następna, tym razem z jeleniem na rykowisku.

Do tego ostatniego pokoju przynależna była kuchnia z "popromiennikiem", co dumnie podkreśliła właścicielka. Zaintrygowane zajrzałyśmy, zastanawiając się, czymże jest popromiennik. Chodziło o... kuchenkę mikrofalową, rzadkie dobro w mieszkaniach studenckich. Na 5, w których mieszkałam, tylko w jednym był piekarnik, a do trzech musiałam przywieźć własną kuchenkę.

Mogłabym tak długo, bo mam w zanadrzu jeszcze, między innymi, historię o mieszkaniu dzielonym z burdelem - z rurą do pole dance w kuchni. Ale chciałabym, żebyście opowiedzieli mi o swoich doświadczeniach z mieszkaniami do wynajęcia. Uwielbiam o tym słuchać. I czytać!