3 listopada 2015

Nieszczęścia chodzą parami. O przesądach


Spójrzmy prawdzie w oczy: zdałam maturę dzięki majtkom.

Mam taki swój mały rytuał. Zawsze, kiedy idę na pobranie krwi, wyobrażam sobie, że odbieram wyniki i one są wzorcowe. Psychologowie twierdzą, że wizualizacje pomagają osiągnąć cel. Moja krew chyba jeszcze o tym nie wie.

Za czasów szkolnych byłam bardzo przesądna. 


To chyba wiązało się z samą formułą szkoły, która wówczas przypominała bardziej polowanie na niewiedzę niż spokojny rejs po wodach zrozumienia świata. Przy podchwytliwych pytaniach, niezapowiedzianych kartkówkach czy losowym chodzeniu do tablicy szczęście się przydawało, więc trzymaliśmy za siebie kciuki, kopaliśmy się nawzajem przed większymi sprawdzianami i spaliśmy z książkami pod poduszką. Prawdziwe apogeum tych dziwnych pomysłów przypadło na IV klasę liceum, kiedy nagle wszyscy byli przekonani, że wynik ich matur zależy od majtek, fryzjera i odpowiedniego pióra.

Według badań, ponad połowa dorosłych Polaków wierzy w co najmniej jeden popularny przesąd. Dominuje wiara w te związane z wyjątkowymi momentami i stanami w życiu: ślubem, świętami, egzaminami, ciążą, narodzinami czy śmiercią. Nic dziwnego. Wychodzimy z założenia, że niebieska podwiązka, czerwona wstążka na wózku, miesiąc z "r" w nazwie czy trzymanie kciuków nie zaszkodzi, a przecież może pomóc.

Wierzymy w magiczną "szczęścionośność".


Wypatrujemy kominiarzy, chuchamy na monety i szukamy czterolistnych koniczynek, odpukujemy w niemalowane, omijamy czarne koty, wstajemy z łóżka prawą nogą i panikujemy na widok rozsypanej soli i stłuczonych luster. Rzadko też planujemy coś ważnego na trzynasty dzień miesiąca - ta wiara jest tak silna, że kiedy moja mama leżała na porodówce 20 lat temu, cała sala pełna była kobiet przerażonych, że urodzą w piątek trzynastego.

Ale z wiarą jest jak z miłością: nie sposób postanowić sobie, że od teraz w coś uwierzę albo kogoś pokocham. Racjonalnie patrząc, nie potrafię dostrzec związku między bawieniem się zapałkami a zmoczeniem łóżka (taki przesąd listopadowo-cmentarny, znacie?). Równie dobrze mogłabym stwierdzić, że jedzenie arbuza powoduje złamanie nogi, bo akurat taki - jednostkowy! - przypadek mam w rodzinie. Tylko tu znów odzywa się mój umysł i przypomina, że następstwo zdarzeń rzadko oznacza związek przyczynowo-skutkowy.

Dlatego obcięłam włosy przed maturą i olałam ślubną podwiązkę (swoją drogą, wszystkie znajome panny młode przeklinały ten gadżet, który zsuwa się na kostkę w najmniej odpowiednim momencie). Stawiam torebkę na podłodze (a niby gdzie indziej?), nie noszę w portfelu łuski karpia (to obrzydliwe) i nie łapię się za guzik na widok kominiarza (zwykle zresztą nie mam guzików). Chwalę też cudze dzieci i jeśli macie z tym problem, drogie mamusie, proponuję pogadać z księdzem na temat jakże chrześcijańskiego obrzędu przelewania jajka nad ociotanym maluchem.

Tylko czasem się zastanawiam... Czy gdybym zamieniła te 3 figurki Buddów z przedpokoju na portret Żyda, w jakim czasie znalazłabym się obok Anji Rubik na liście 100 najbogatszych Polaków?