Bardzo kobiecy wpis o wzorcach piękna.
Parę dni temu firma Mattel ogłosiła rewolucję w dziedzinie swojego flagowego produktu, jakim jest lalka Barbie. Po zmianach w konstrukcji stóp lalek (od roku mogą nosić płaskie buty, nie tylko obcasy) i wprowadzeniu większego wyboru kolorów skóry, na półkach pojawią się lalki o nowych, figurach: krągła, wysoka i filigranowa. Mattel wierzy, że dzięki temu zabiegowi więcej dziewczynek będzie mogło utożsamiać się z lalkami, a dywersyfikacja zamknie usta tym, którzy obwiniają Barbie za skrzywianie postrzegania piękna, wywoływanie zaburzeń odżywiania, umacnianie stereotypów płciowych czy kształtowanie postaw antyfeministycznych.
Dobra zmiana?
Z pewnością. I przy tym świetne posunięcie marketingowe. Ale wydaje mi się to bardziej ukłonem w stronę dorosłych. Z prostego powodu: nie wierzę, że Barbie szkodzi dzieciom. Nawet gdyby wyglądała identycznie jak 20 czy 50 lat temu, bez zastanowienia kupiłabym ją mojej córce (obok lalki waldorfskiej, bo te szalenie mi się podobają). Pod koniec wpisu wyjaśnię, dlaczego, ale najpierw cofnijmy się w czasie do lat 80.
Chodziłam wtedy do przedszkola. Jak wyglądały moje lalki? Strasznie. Do wyboru były bobasy i golasy. Te pierwsze miały przypominać małe dzieci... w wersji dość demonicznej (wiecznie otwarte szklane oczy o niepokojącym wejrzeniu) i bardzo nienaturalnej (dziwne proporcje ciała). Golasy robione były na wzór i podobieństwo kilkuletnich dzieci, nosiły plastikowe majtki i krótkie fryzury z zakręconych włosów, identyczne jak trwała moich babć. W obu opcjach lalki były doskonale bezpłciowe i nie sposób było bawić się nimi w Arielkę (uwielbiałam disneyowską "Małą syrenkę") czy w cokolwiek innego, co wiązało się z odgrywaniem ról innych niż udawanie mamusi.
Miałam jeszcze importowaną z Rosji lalkę Tanię.
Metr wzrostu, zamykane oczy, długie blond włosy, poliestrowa sukienka z koronką z firanki. Kiedy się trzymało się Tanię za rękę, mogła chodzić ze mną na spacery, chociaż zazwyczaj wywracała się na swoich zbyt małych stopach w tandetnych plastikowych bucikach. Trudno się było z nią zaprzyjaźnić, mimo że umiała mówić. Z jej rozchylonych ust wydobywało się tylko jedno słowo: ma-ma. I to by było na tyle, jeśli chodzi o ówczesne prezentowanie dziewczynkom zróżnicowanych ról społecznych i całego wachlarza życiowych możliwości.
Urodziłam się w roku orwellowskim i miałam babcię w Niemczech, więc zdążyłam załapać się nie tylko na zabawki rodzime, ale i na te importowane. Miałam LEGO z serii Fabuland (wycofanej w 89 linii z ludzikami z głowami zwierząt), kucyka My Little Pony i tonę przytulanek w neonowych kolorach (moja ulubiona wówczas była turkusowym słoniem i miała na imię Vanessa). I oczywiście miałam Barbie. A właściwie którąś z jej koleżanek, brunetkę Dianę w sukni balowej.
Dobrze pamiętam ten dzień, kiedy poszłyśmy z mamą do Peweksu, żeby ją kupić. To było 25 lat temu, a ja nawet teraz przypominam sobie, jaka była pogoda. Moja Diana niedługo później dostała serię minisukienek z moich pojedynczych skarpetek, meble do salonu z pudełek po Vibovicie, oklejonych kolorowym papierem oraz czerwony futrzany płaszcz, uszyty przez moją mamę z jakichś resztek. Pojawiały się też inne lalki, w tym Totally Hair Barbie z włosami sięgającymi aż do kostek, którą wyprosiłam na którąś Gwiazdkę.
Ani przez moment nie czułam, że powinnam wyglądać tak jak one.
Jasne, dostrzegałam różnicę między jej figurą a tym, jak wyglądały otaczające mnie kobiety. I akceptowałam ją bez zastrzeżeń, tak jak nie było dla mnie problemem, że prawdziwe kucyki nie mają liliowej grzywy, loczków na ogonie i złotych gwiazdek na zadzie. I tak jak widziałam, że moja półroczna siostra zupełnie nie przypomina mojej lalki bobasa, a ja, wówczas siedmioletnia, nie wyglądam tak jak Tania.
Wygląd moich zabawek nie miał odzwierciedlać rzeczywistości. Moje lalki bez względu na wygląd były nauczycielkami, lekarkami, dziennikarkami, piosenkarkami, księżniczkami, syrenkami. Odgrywały każdą rolę, jaka przyszła do głowy mnie czy koleżance. Wzorowałyśmy się na baśniach, filmach i realnym życiu, czasem tworząc najdziwniejsze kombinacje. Ale przypuszczam, że gdybym miała wtedy do dyspozycji tylko dwa patyki, to ich używałabym zamiast lalek. Bez zastanawiania się, czy mają proporcje odpowiadające realnym kobietom.
Dzieci uczą się od dorosłych.
Nie zamierzam polemizować z przypuszczeniami, że eksponowanie nadmiernie wychudzonych sylwetek może przyczynić się do wykształcenia zaburzeń odżywiania nawet u dziewczynek 8- czy 10-letnich. Ale uważam, że zrzucanie całej winy na Barbie jest uproszczeniem graniczącym z błędem. To tylko jedna sylwetka w całym morzu innych. Przeciętne dziecko widuje regularnie całe mnóstwo nieidealnych kobiet. Źródłem problemu jest nie sama zawartość pudła z zabawkami, ale całokształt doświadczeń. Jeśli mama ciągle jest na diecie "żeby przestać wyglądać jak świnia", do taty zwraca się per "ty grubasie", a córce piecze bezcukrowy tort urodzinowy "żebyś nie przytyła, pączuszku", to nawet najlepiej wybrana lalka nie pomoże.