Kiedy chodziłam do trzeciej klasy podstawówki, zgarnęłam z półki w bibliotece szkolnej komiks pt. "Dracula". Z wypiekami na twarzy pochłonęłam historyjkę opartą w dużej mierze na książeczce Brama Stokera, zaczęłam sypiać na boku z włosami dokładnie zakrywającymi szyję, a po nocach prześladował mnie sugestywny rysunek przedstawiający zwampirzoną Lucy.
Będąc równolatką Belli Swan (ewidentne i jakież żałośnie oczywiste nawiązanie do "Pięknej i Bestii") posiadałam już sporą wiedzę na tematy wampiryczne, czerpaną z wielu często sprzecznych źródeł, miałam też za sobą kilka sesji udawania wampira. Niech żyje RPG.
W USA o czymś takim nie słyszeli, a na pewno nie słyszała zakochana w upudrowanym nastolatku Bella, która dzięki książce i Internetowi poznaje nowe pojęcia: zimnoskóry, nieśmiertelny, nieumarły, krwiożerczy. Dziewczę cierpi na poważną chorobę zwaną "pustogłowie" (scena nad ravioli, Edward jako diagnosta), więc nawał informacji wywołuje u niej polipy w nosie i w związku z tym permanentnie półotwarte usta. Aktorka w tej ekspresji przypomina pannę Watson z konkurencyjnego uniwersum Harry'ego P. Dialogi są niemożebnie drętwe, pan Patison epatuje sex appealem i rozwichrzonymi włosami, a całość nastrojem stara się chyba nawiązywać do tych wszystkich filmowych miasteczek, w których dzieją się dziwne rzeczy, poczynając od Salem, skończywszy na Twin Peaks.
Nieudolnie, bo w Widelcach (Forks) mroczne szczegóły zmieniają się w farsę. Słynna diamentowa skóra wygląda jak pikseloza, fiołki na romantycznej łące są plastikowe, wampira w Ray Banach można sobie wygooglać, a wiedzy o tym, że Bella nosi identyczną bransoletkę jak moja, mogłam sobie oszczędzić.
Knot, jakich mało. O amerykańskich nastolatkach fajniej opowiada "Juno".
Twilight, USA 2008