9 czerwca 2013

Kawa i ja


"Przeczytaliśmy pani blog z dużym zainteresowaniem i w związku z Pani miłością do kawy chcemy zaproponować..." 

Bardzo miły e-mail z bardzo miłym kłamstewkiem, bo związek kawy i mój jest dość skomplikowaną relacją, którą naprawdę trudno nazwać miłością. 

Poznałyśmy się, kiedy byłam mała - dzbanek ze smoliście czarnym napojem stał zawsze w kuchni. Płyn pachniał dziwnie, jakby egzotycznie. Ale smakował mi tylko jako składnik słynnego tortu kawowo-makowego mojej Babci. Zresztą w domu zasada była taka, że dzieci kawy nie piją. 

Przewijamy czas mocno w przód - i oto mam już 18 lat i uczę się do matury. Ciągle chce mi się spać. Później zrozumiem, że tak reaguje moje ciało na stres i presję. Śpię po 10-12 godzin, zasypiam nad książkami i zeszytami. Sięgam po kawę, wtedy już nie z ekspresu przelewowego, tylko z kawiarki typu moca. Z mlekiem i odrobiną cukru daje się wypić. Nawet mi smakuje, a przede wszystkim działa. Zwłaszcza kiedy wypiję kubek przed półgodzinną (z zegarkiem w ręku!) drzemką. 

Przewijamy jeszcze parę lat - i jest listopad, a ja mam w perspektywie kobylego rozmiaru sesję na II roku studiów. Kawa, wtedy rozpuszczalna, już nie działa. Dalej potrzebuję minimum 7-8 godzin snu, zasypiam podczas nocnej nauki, a w dodatku puls skacze i trzęsą mi się ręce. Sięgam po zieloną herbatę. Parzenie wymaga skupienia, bo bez termometru trudno określić odpowiednią temperaturę wody. Posiłkując się internetem obliczam proporcje mieszanki zimnej i wrzątku, zaparzam zieloną koło 22 i uczę się o parę godzin dłużej. Miesiąc przed sesją przestawiam się na owocowe herbatki, żeby znowu poczuć tego kopa, który daje mi teina czy kofeina.

Spotykam się ze znajomymi, zwiedzam krakowskie knajpy. Preferuję herbaciarnie, ale czasem mam ochotę na cappuccino. Zazwyczaj dostaję coś obrzydliwego: gorzki napój, pozostawiający w ustach "kapeć" na parę następnych godzin. Może to taki chwyt, żebym do kawy zamówiła jeszcze ciasto? W sieciowych kawiarniach dają mi papierowe kubki, przez co w źle zaparzonej, kwaskowatej kawie czuję posmak mokrego kartonu. Stwierdzam, że nie lubię kawy.

Parę lat później pomagam koleżance otworzyć kawiarnię, kupuję książki o kawie, dokształcam się. Uczę się parzenia w ekspresie kolbowym. Poznaję zasadę 4 M. Dowiaduję się, że "latte" to może być "caffe latte" albo "latte macchiato". Nadal nie lubię kawy, bo to, co wychodzi spod moich rąk, jest tak samo gorzkie jak w innych knajpach. Myślę, że tak ma być.

Wprowadzamy się z Nim do wspólnego mieszkania. On kupuje lody o smaku caffe latte. Ohydne - smakują jak słodka kawa z mnóstwem mleka, którą piłam w liceum. Nie pobudzają, a jako deser zupełnie się nie sprawdzają. Co innego tiramisu: tu równowaga między słodkim kremem a warstwą biszkoptu i gorzkim kakao jest idealna. Słodyczy kawowych nie kupuję, dosłownie i w przenośni.

Rok 2011. Na wakacje jedziemy do Rzymu. Co przywieźć z Włoch? Oczywiście kawiarkę. Idziemy do słynnego sklepu z wyposażeniem kuchni na Via Mario de' Fiori. W delikatesach przypadkiem trafiamy na puszkę Saint Eustachio. Trafiło się ślepej kurze ziarno... Kawa zaparzona już w Krakowie smakuje doskonale łagodnie, ma lekki posmak orzechów i czekolady, zero goryczy i kwasoty. Taką podają też w Tekturze. Dalej trzęsą mi się po niej ręce, ale raz na jakiś czas się decyduję. Dla smaku. Na co dzień pozostaję wierna herbacie. 

A dla miłośników kawy: piosenka o kawie w termosie.