4 września 2013

Trójmiasto w 26 godzin


Zaledwie 26 godzin w Sopocie i Gdańsku. Niedużo, ale wystarczyło, żeby zatęsknić zanim jeszcze wróciłam do domu.

Kiedy byłam mała, jeździliśmy zawsze na wakacje do Jastarni. A właściwie pod Jastarnię. Była tam dzika plaża z białym piaskiem, który śmiesznie skrzypiał pod stopami, tak pusta, że większość letników opalała się w stroju mocno niekompletnym. Wtedy nauczyłam się, że wakacje nie muszą być luksusem - wystarczy, że będą zmianą. Z tamtych czasów został mi sentyment do skakania przez fale i upodobanie do lodów z owocami na obiad - Tata twierdził, że wartość odżywcza takiego posiłku jest taka sama jak tradycyjnego obiadu.

Później trzy razy byłam na "zielonej szkole" - to taka rekompensata dla dzieciaków ze Śląska za życie na terenie przemysłowym. Na wiosnę, zanim jeszcze zaczął się sezon, całe klasy emigrowały na 2 tygodnie nad Bałtyk, żeby chłonąć jod. Wtedy poznałam od podszewki Łebę i okolice oraz oczywiście Gdańsk, dokąd organizowano jednodniowe pielgrzymki, których główną atrakcją był suchy prowiant. Zachwycałam się muzeum morskim w Gdyni (i muszlami!), a kiedy tylko mogłam, wymykałam na spacery po plaży smaganej wiatrem. Do teraz bezwietrzna plaża wydaje mi się niekompletna.

Tym razem zdecydowaliśmy się na Sopot, którego dotąd nie odwiedzałam. Jak wiecie, nasze zwiedzanie zazwyczaj opiera się o trzy filary: architekturę, sztukę i lokalne jedzenie. Nie inaczej było tym razem. Na muzea nie bardzo mieliśmy czas, ale za to wykorzystałam każdą wolną chwilę, żeby fotografować sopockie wille i domy wczasowe. Szarpnęliśmy się też na kolację we White House (rekomendacja Weroniki - za wszystkie pozostałe propozycje stokrotnie dziękuję, będą jak znalazł na następny raz!), która pozostawiła nasze żołądki w stanie błogiego rozmruczenia.

Rozpisałam się, a chciałam tylko zrobić krótki wstęp, zanim wkleję zdjęcia... Wybaczcie. Miłego oglądania!

Temu zdjęciu słynny Krzywy Domek mógłby buty czyścić.
Niebieskie drzewo. Trzeba mieć fantazję, dziadku!
Wille przy ul. Haffnera. Czułam się jak przedwojenne damy, które jeździły "do wód" dla podreperowania zdrowia.
Domu zdrojowego nie odwiedziliśmy, ale w Bookarni zjedliśmy z przyjemnością przepyszne śniadanie. Strawa dla ciała (sernik cynamonowy i cappuccino) i dla ducha ("Grimus" Rushdiego) pozwoliła na zregenerowanie sił.

Willa w stylu "tort weselny Tiffany Blue". Ujął mnie zwłaszcza przeszklony ganek (może lepiej nazwać to werandą?), w którym urządzono kameralny sklepik.
Jesteśmy nad morzem, więc musi być ryba. Gdańsk też ma swój most kłódkowy.
Kiedy się widziało drapacze chmur, ten kościół może nie robić wrażenia... Zanim się nie pomyśli, że wybudowano go w stuleciu, w którym nieznane były jeszcze automatyczne dźwigi i nowoczesne materiały budowlane.
Mur pruski: idealne połączenie piękna z funkcjonalnością. A jaki widok!
Typowe gdańskie kamienice. Zdaje się, że tu też mieli podatek od szerokości domu, bo niektóre budynki są węższe niż nasza wanna.
Zachód słońca nad Sopotem. Wracamy w przyszłym roku!