6 października 2013

5 dni w Paryżu


Warto wracać do miejsc, które już się odwiedziło. To jak spotkania z dawno niewidzianymi przyjaciółmi - początki znajomości już za nami, więc możemy zająć się wzmacnianiem relacji, wymianą najświeższych ploteczek i po prostu przyjemnym byciem razem.
Tak jak pisałam przy okazji Barcelony, dla mnie priorytetami podczas wyjazdów są sztuka, architektura, ogrody i jedzenie. Najważniejsze muzea w Paryżu miałam już za sobą - Luwr, d'Orsay oraz Centre Pompidou. Przy poprzedniej wizycie zobaczyłam też te mniejsze, które szczególnie mnie interesowały: Cluny (sztuka średniowiecza), Orangerie i Marmottan (impresjonizm i postimpresjonizm), Espace Dali (surrealizm) oraz muzeum Gustave'a Moreau (symbolizm), które zaprojektował sam malarz i które mieści się w zachwycającym kilkupoziomowym mieszkaniu w starej kamienicy. Zostały mi więc powroty i delektowanie się jedzeniem.



Architektura Paryża zachwyciła mnie już przy pierwszej wizycie. Z jednej strony - przestronne aleje, które robią wielkie wrażenie, wręcz oszałamiają ogromem przestrzeni. Stając za pierwszym razem na Polach Marsowych miałam ochotę zawołać: "wow, ile miejsca!". Podobne wrażenia towarzyszyły mi przy zwiedzaniu ogrodów Wersalu. Z drugiej strony, są tu takie zakamarki jak ciasne i strome uliczki wzgórza Montmartre, okolice Notre Dame czy dzielnica Saint Germain des Pres, gdzie na każdym rogu i na każdym kroku można się potknąć (czasem dosłownie!) o charakterystyczne plecione krzesła jakiegoś bistro, kawiarni czy brasserie.


Po Londynie wydawało mi się, że w Paryżu jest zbyt mało zieleni. Dlatego z radością wróciłam do Tuileries, stanowiących mocno zaludniony, ale przyjemny przerywnik między ruchliwym Placem Zgody (Place de la Concorde), wiodącą do Luwru Rue de Rivoli oraz samym Luwrem ze słynną szklaną piramidą, oraz do Ogrodów Luksemburskich, gdzie zjadłyśmy genialne naleśniki, czyli galettes (na ostro) i crepes (na słodko) z budki polecanej przez Styledigger.


Ponownie byłam na Place de la Madeleine, który znajduje się o rzut kamieniem od Tuileries. Centrum placu stanowi kościół (wielbiciele architektury sakralnej mogą go zwiedzić - podobno jest ładny), a wokół i na pobliskiej ulicy św. Honorata (Rue de Saint-Honore - patron cukierników!) gnieżdżą się wygodnie butiki luksusowych marek, takich jak Dior, Chanel, Kenzo, Givenchy czy Prada. Do placu najlepiej dojść ulicą Królewską (Rue Royale), odwiedzając po drodze cukiernię Laduree, słynną z powodu przepysznych francuskich makaroników, które mogliście też zobaczyć tutaj.


Artystowska dzielnica Montmartre wywołuje we mnie sprzeczne emocje. Wśród pięknej architektury panuje tu niepowtarzalna atmosfera. Jest Place du Tetre, który kiedyś był targowiskiem, ale przekształcono go w malarsko-rysowniczą pułapkę na turystów. Jest kapiąca od złota karuzela z szalonymi końmi, kręcąca się do rytmu muzyki rodem z filmu "Amelia" (jest także kawiarnia, w której pracowała bohaterka). Jest kabaret Moulin Rouge, o którym słyszał już chyba każdy. Jest piękny, zaciszny cmentarz podzielony mostem, zupełnie inny od zatłoczonego Pere Lachaise. Nad tym wszystkim góruje piękna jak tort weselny, biała jak śnieg bazylika Sacre Coeur. 

Niewiele chyba jest w Paryżu miejsc równie zatłoczonych i jednocześnie klimatycznych, miejsc, w których na każdym kroku słyszymy "ale jesteś piękna, czy mogę cię namalować?". Jednocześnie Montmartre wydaje mi się trochę mroczny. Unoszą się tu duchy oparów absyntu, budynki widziały niezliczonych rozpustników, a ulice były świadkiem męczeńskich śmierci. Najsłynniejsza stacja metra nazywa się Abesses, "otchłań", i schodzi się do niej po kręconych schodach, wciąż w dół i w dół, jak do piekielnych czeluści. 





Poprzednim razem byłam rozczarowana Wersalem. Robił na mnie wrażenie starego wesołego miasteczka, po którym walają się zeschłe liście, gdzie zbiorniki wodne wyschły, a wszystkie maszyny dawno zardzewiały i nie działają. Daleko mu było do oczekiwanych przeze mnie wymuskanych ogrodów w stylu francuskim, z drzewami przyciętymi pod sznurek i zdyscyplinowanymi żywopłocikami okalającymi wypielęgnowane klomby. 

Tym razem było inaczej. Wrześniowa pogoda okazała się łaskawa, co uczyniło zwiedzanie dużo znośniejszym. W dodatku odpuściłyśmy sobie czekanie w kolejce do dreptania po komnatach, żeby móc dłużej powłóczyć się między gazonami i szpalerami drzew. W niedziele w ogrodach Wersalu odbywa się tzw. Musical Fountain Show, w ramach którego uruchamiane są pompy tłoczące wodę w fontannach, w tygodniu wyłączone. Niektóre wodotryski tańczą w rytm muzyki, inne jednostajnie wystrzeliwują w niebo przy akompaniamencie dobiegającym z żywopłotów. To robi wrażenie i, mimo tłumów, przybliża atmosferę czasów, kiedy te ogrody były miejscem przejażdżek i przechadzek dworzan Króla Słońce.





Na koniec: nie mogłam pominąć wizyty w sklepie E. Dehillerin, który istnieje od prawie 100 lat (20 rue Coquillière, metro Les Halles). Tutaj w sprzęty kuchenne zaopatrywała się Julia Child. Lokal jest dwupoziomowy, rozkosznie nienowoczesny, a kurz na drewnianych regałach w piwnicy pamięta chyba jeszcze czasy przedwojenne. Zakupy robi się w "starym" systemie - to nie supermarket! Znajdujemy produkt, znajdujemy sprzedawcę, oddajemy produkt, dostajemy karteczkę. Z karteczką idziemy do lady, gdzie płacimy i dostajemy rachunek, z którym idziemy do stolika. Tam nasze zakupy zostaną zapakowane w szary papier i przewiązane sznurkiem. Ten rytuał dodaje uroku wycieczce do tego sklepu, nawet jeśli - tak jak ja - wyjdziecie tylko z wymarzoną prostokątną formą na tartę i szczęściem w oczach.


Uwaga dla odwiedzających sklep: trzeba znać dobrze angielski, bo sprzedawcy mówią z szalonym akcentem, który trudno zrozumieć. Poniżej próbka.

ja: I'm sorry, how much is it?
sprzedawca: Lytel, a lytel! Un momą pliz. A je, sirty.
ja: Thirty?
sprzedawca: Je, je, sirty.
ja: OK, I'll take it.
sprzedawca: Okiej? <żartobliwie> Soł jurtekin a dozin?

Ostatecznie okazało się, że nie "sirty", tylko "sirtyn" (uff!). Jak to podsumowała moja Siostra: jak chcesz mieć wszystko pod sznurek i według zasad, to jedziesz do Niemiec, nie do Francji.

PS. Oczywiście nie ominęłam takich pewniaków jak wieża Eiffla, katedra Notre Dame czy moja ukochana bazylika Sacre Coeur, czyli najpiękniejszy kościół, jaki widziałam. A i tak zostało mi jeszcze sporo miejsc na następny raz... Nieco mniej oczywistych. À bientôt, Paris!