7 października 2014

Pędzelek z wiewiórki, czyli o etyce na zakupach


Żeglując po sklepowych wodach, próbuję uniknąć zdradliwych macek konsumpcjonizmu.
Człowiek jest stworzeniem rozumnym oraz wyposażonym w wolną wolę. Kiedy jednak przychodzi do kupowania, otoczenie robi wszystko, żebyśmy niepomni tego faktu działali instynktownie lub jak roboty. Dobrze to wiem, przecież robię w marketingu.

Z drugiej strony, choć ostatnio zmieniłam nazwisko, wciąż nie nazywam się Onassis ani Rockefeller. Mam ograniczone finanse, więc choćby z tego względu chciałabym Kupować Mądrze. A że oprócz rozumu mam też sumienie, to pragnę również być Etycznym Konsumentem. To ostatnie jest tak cholernie trudne, że od lat udaje mi się co najwyżej być Konsumentem Mniejszego Zła.

TE BIEDNE ZWIERZĄTKA
Dobrostan zwierząt to jedna z pierwszych kwestii, jaka nasuwa się większości ludzi, kiedy mowa o etyce na zakupach. Zatem oczywiście w spożywczym kupuję jajka z chowu wolnowybiegowego, a kiedy już sięgam po mięso, to z jak najbardziej humanitarnej hodowli i uboju. Nie jem niczego, co trzeba było ugotować żywcem lub pozyskać w okrutny sposób. Preferuję nabiał z lokalnych mleczarni, a nie z wielkich koncernów.

Unikam skóry w rzeczach, które skórzane być nie muszą (torebki, akcesoria do domu, ubrania, biżuteria). Pozostałe kupuję ze skór zwierząt, których mięso i tak zjadamy - żadnych węży czy koźlątek. Nie noszę swetrów z angory. Nie używam kosmetyków testowanych na zwierzętach ani zawierających substancje odzwierzęce. Nie kupuję wyrobów futrzanych. Makijaż nakładam syntetycznymi pędzlami, bo włosie do tych naturalnych pochodzi z tego samego źródła co futra. Tytułowy pędzelek z wiewiórki niestety nie jest cruelty-free.


STRACONE DOBRA NATURALNE
Jednak zamiana skóry i futer na tworzywa sztuczne tylko pozornie wydaje się etyczna. Do produkcji większości syntetyków wykorzystuje się pochodne ropy naftowej, której mamy coraz mniej, a której pozyskiwanie potwornie niszczy środowisko. Ponowne przetworzenie już istniejących tworzyw (recykling) pochłania ogromną ilość energii, również najczęściej biorącą się z nieodnawialnych źródeł. Krótko mówiąc, zamienił stryjek siekierkę na kijek...


Jedyne, co mogę zrobić, to jak najlepiej wykorzystywać to, co już mam, a pozyskiwanie nowych rzeczy ograniczyć do minimum. Zatem nie kupuję wody butelkowanej, unikam opakowań jednorazowych i takich, które mają milion warstw (np. pudełko owinięte folią, a w środku osobne woreczki). Preferuję przedmioty z materiałów, które pozyskuje się z odnawialnych źródeł - idealnym przykładem są tu lasy, które zapewniają nam drewno na meble oraz celulozę na ubrania (wiskoza/rayon - tak, robi się ją z pulpy drzewnej!) i na papier. Jeżdżę też komunikacją zbiorową albo rowerem - to również przyczynia się w maleńkim stopniu do ograniczenia zużycia ropy i olejów.

CHIŃSKIE RĄCZKI
Sytuacja pracowników fabryk w krajach Trzeciego Świata jest chyba każdemu znana - pracują w trudnych warunkach, za głodowe stawki, nierzadko po 20 godzin na dobę. To dzięki ich ciężkiej pracy nawet ci niezbyt zamożni z nas mogą kupować tony ciuchów i butów po jedno- czy dwucyfrowych cenach.

Niektórzy próbują bojkotować wyroby z chińskich fabryk, ale to pomysł z góry skazany na porażkę, a przy tym wcale nie etyczny. Po pierwsze dlatego, że niewielu polskich wytwórców może z całą pewnością zagwarantować, że ich wyroby na żadnym etapie produkcji nie mają kontaktu z wytworami "chińskich rączek". Po drugie, skala produkcji krajach azjatyckich to nie tylko buty, torebki i ubrania, ale i przemysł spożywczy, elektronika, samochody, meble, materiały budowlane i wykończeniowe, a nawet nagrobki - same Chiny to 40% światowej produkcji wszystkiego. Wreszcie, zachodni zleceniodawcy to dla wielu społeczności jedyny pracodawca w ich okolicy. Jeśli szwaczki w fabryce stracą swoją słabo opłacaną pracę, będą umierać z głodu, a z nimi ich rodziny.

W tym kontekście naprawdę trudno jest zachować choć półczyste sumienie, kiedy idziemy na zakupy, ale warto choć próbować. Ja staram się kupować jak najmniej, a jeśli już, to produkowane lokalnie - ludzie w Polsce czy na terenie Unii też muszą mieć pracę. Telefon czy komputer (produced in China, made in Malaysia) wymieniam na nowsze dopiero kiedy naprawdę nie mogę z nich korzystać. Uprościłam pielęgnację skóry, a te nieliczne kosmetyki, których używam, są najczęściej produkowane przez polskie firmy. W kuchni preferuję produkcję lokalną, a rzeczy importowane ze znaczkiem Fair Trade mają już na wejściu ogromną przewagę. Kiedy już kupuję ubrania, szukam takich, które wytrzymają więcej niż jeden sezon. Próbuję omijać wielkie koncerny ubraniowe, zwłaszcza te znane z nadużyć w swoich fabrykach i z zawyżania cen - choć tyle mogę zrobić: głosować nogami.

A w przerwach od tego wszystkiego marzę o chwili, kiedy będziemy wszyscy mieszkać w domach pasywnych i pracować zdalnie, produkując sobie energię jazdą na rowerze przy biurku. To byłaby sytuacja idealna!