12 czerwca 2015

5 rzeczy, których nie lubię w sieciówkach


Rzeczy, które sprawiają, że ubrania wolę kupować w internecie.

Znaleźć ubrania dobrej jakości, ładne i jeszcze w rozsądnej cenie - to chyba zadanie dla cudotwórców. Zazwyczaj taką wyspą skarbów są lumpeksy, ale odkąd zamknęli mój ulubiony w rodzinnym mieście, trudno mi coś upolować. Kraków jest pełen fanek second-handów, które w dodatku mają więcej wolnego czasu, więc nie mam co startować do wyścigu o perełki. 

Dlatego zazwyczaj zamawiam w internecie, co tylko mogę. Fakt, nie jest to metoda idealna - na przykład, zupełnie się nie sprawdza, kiedy potrzebuję czegoś "na już". Ale po każdej wizycie w centrum handlowym pokornie wracam do sklepów online. W zakupach na żywo nie znajduję żadnej przyjemności, bo poniższe 5 rzeczy skutecznie mi ją psuje.

ZAPACHY


Niektóre sieciówki mają swoje perfumy do pomieszczeń, które rozpylają przy wejściu. Znajoma woń jest dla naszych nosów tym samym, co kolory i kształty w rozpoznawalnym logo: wywołuje natychmiastowe skojarzenie, zanim jeszcze zdążymy pomyśleć "już kiedyś tu byłam". Tyle teorii, ale w praktyce nie jest tak różowo. Perfumy do pomieszczeń często mnie duszą, wywołują reakcje alergiczne, bóle głowy, problemy z oddychaniem czy nudności. 

MUZYKA


Ciekawa jestem, kiedy mądre głowy z marketingu zrozumieją, że ludzie nie chodzą do centrum handlowego na imprezy, tylko na zakupy. Nie wiem, jak pracownicy mogą wytrzymać cały dzień tej łupanki, dudnienia i innych koszmarów rodem z podrzędnej dyskoteki, bo ja mam dość po kilku minutach.

CIASNOTA I BAŁAGAN


Sieciówki próbują upchnąć jak najwięcej towaru na dostępnej powierzchni, bo chyba sądzą, że dzięki temu wzrośnie sprzedaż. Tymczasem to raczej działa odwrotnie. Przepełnione wieszaki, z których wszystko spada, kiedy tylko wyjmie się jedną rzecz, mają szansę spodobać się chyba tylko wielbicielom Jengi czy gry w bierki. Stłoczone ubrania są zniszczone, pozaciągane, podziurawione. Nie mówiąc już o tym, jak "przyjemnie" przeciskać się w przejściach, które zostały stworzone chyba dla ludzi o posturze Hatifnatów.

ŚWIATŁO


Dobiera się je w taki sposób, żeby ubrania dobrze wyglądały. Te na wieszakach. Bo te na klientach zawsze sprawiają wrażenie spranych, wygniecionych, przyszarzałych, zmechaconych i ogólnie gorszych. Nawet jeśli ta bluzka, którą masz na sobie, ma za sobą tylko jedno delikatne pranie.

Jeśli natomiast dojrzysz przypadkiem w którymś lustrze jakiegoś potwora z twarzą obsypaną krostami, zielonkawą skórą na dekolcie, szarawymi włosami i podkrążonymi oczami, postaraj się nie krzyknąć. To tylko Ty w sklepowym świetle. Z decyzją o wyjeździe do sanatorium dla zombie i przejściu na dietę wątróbkowo-szpinakową poczekaj do momentu, kiedy wyjdziesz na słońce. I nie kupuj tej sukienki, która ma tak intensywny kolor, że prawie świeci światłem własnym.

PRZYMIERZALNIE


Kiedy już wydłubię z tej plątaniny ciuchów coś, co z jakiegoś powodu mi się podoba, myślę o przymierzalni jako o przyjemnym azylu, w którym wreszcie będę mogła na moment odetchnąć. Mijam Cerbera, czyli panią z numerkami ("tylko trzy rzeczy!"), przechodzę próbę ognia ("proszę przyłożyć tu torebkę! i jeszcze siatkę! i tę drugą siatkę też!"), zamykam za sobą drzwi i zabieram się do mierzenia. Po czym w ciągu kilku minut - a czasem sekund - trafia mnie jasny szlag.

Bo światło (punkt poprzedni). Bo lustro zawieszone tak, że dodaje kilogramów. Bo podkręcili ogrzewanie, a wciąganie rurek na spocony tyłek jest tylko trochę prostsze od zdejmowania ich. Bo do drzwi puka sprzedawczyni, radośnie szczebiocząc "czy rozmiarek pasuje?", kiedy właśnie zdjęłam stanik i próbuję bezskutecznie upchnąć mój bardzo-średni-biust w top w rozmiarze M.

Kupowanie ubrań to sztuka. Nauczenie się jej i osiągnięcie biegłości wymaga czasu, starań i ćwiczeń, a nawet wtedy musimy się liczyć z ryzykiem wpadek. Mam jednak wrażenie, że sklepy, zwłaszcza te z ofertą masową, zmienianą dwa razy w tygodniu, wcale nie ułatwiają nam tego zadania. A co Was wkurza w sieciówkach?